Michał Kuź: Po Obamie konserwatyzm się zmieni. Bo musi

2012.11.04

Zespół "Rzeczy Wspólnych"

Drugie zwycięstwo Baracka Obamy to prawdziwy przełom, który wymusi głębokie zmiany przede wszystkim po prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej. Może wręcz dojść do głębokiego przewartościowania politycznego konserwatyzmu, w USA i nie tylko. Przy zachowaniu wszelkich proporcji porażka Romney’a może posłużyć za nauczkę również dla polskich konserwatystów.

Michał Kuź

Kolejny wyborczy sukces prezydenta Obamy otwiera nowy rozdział w amerykańskiej  polityce, ponieważ od czasów Franklina D. Roosevelta żadnemu prezydentowi nie udało się uzyskać reelekcji mając do czynienia z tak wysokim bezrobociem i tak niepokojącymi wskaźnikami ekonomicznymi. Skąd to zaufanie do Obamy, a raczej nieufność wobec Mitta Romney’a? Cóż, trudno jest wygrać z demografią. „Próbujemy to zrobić po raz ostatni!”, powiedział podczas kampanii wypływowy republikański strateg.  Owo „to” odnosi się do polegania na poparciu niemal wyłącznie jednej konkretnej grupy; w tym przypadku wyborców starszych, białych, przeważnie protestantów i mężczyzn.
Istotnie  Romney nie był popularny wśród kobiet i ludzi młodych, zupełnie zaś od niego odwrócili się Latynosi, Afroamerykanie, muzułmanie i rozmaite inne mniejszości religijne oraz etniczne. Co ciekawe, tak jak w przypadku Latynosów, były to często grupy skądinąd raczej konserwatywne i o wolnorynkowym nastawieniu. Wyborcy ci jednak nie postrzegali Romney’a jako swojego kandydata. Nie pomogły symboliczne akcenty, takie jak mowa wygłoszona na konwencji republikanów przez Marco Rubio, republikańskiego senatora z Florydy o kubańskich korzeniach. Nic nie dało rozpaczliwe szukanie poparcia samotnych kobiet poprzez skierowane do nich reklamy wyborcze. Co ciekawe, sondażowa wygrana Romney’a  po pierwszej debacie poświęconej polityce wewnętrznej oraz negatywna reakcja rynków finansowych na reelekcję Obamy sugerują, że Mitt Romney był powszechnie postrzegany jako kandydat, który doskonale sprawdziłby się w walce z kryzysem gospodarczym. Podziały tożsamościowe zadecydowały jednak o jego porażce. Obywatele zdawali się wręcz godzić na to, by z kryzysu i kosmicznego zadłużenia wychodzić wolniej, byleby przypadkiem nie dać więcej słynnemu „jednemu procentowi”. Obama zaś po raz kolejny przekonał Amerykanów,  iż jest gwarantem wielkiej zmiany która może kiedyś w przyszłości zapuka do drzwi każdego bez wyjątku mieszkańca USA. A potem w cudowny sposób uczyni z niego człowieka światłego, przystojnego i dobrze zarabiającego.
Republikanie apelowali do odpowiedzialności wyborców i ich zmysłu samozachowawczego w sytuacji w której amerykański dług per capita przekracza znacznie dług Grecji. Błędnie skierowali jednak swoje przesłanie raczej do WASP-ów. W przyszłości naturalnym ruchem republikanów wobec obecnego wyniku będzie więc próba budowania konserwatyzmu wielotożsamościowego. Po porażce Romney’a nie stać ich już na to, aby uchodzić za partię jednej konkretnej grupy, która chce utrwalić swoje wpływy poprzez kontrolę aparatu władzy. Muszą przedstawić się jako opozycja wobec projektu progresywistycznej unifikacji. Muszą pokazać, iż są gotowi bronić wielu różnych tradycjonalizmów i lokalizmów, zakorzenionych w  naturalnej ludzkiej kondycji, przed zakusami mniej lub bardziej łagodnej inżynierii społecznej. Muszą wręcz stworzyć narrację, która będzie przedstawiać ich jako prawdziwych rzeczników różnorodności, zaś oponentów jako nieodpowiedzialnych zwolenników płaskiego wyrównywania wszelakich,  nie tylko finansowych, różnic. Czasu mają mało, biali Amerykanie, którzy przecież i tak nie wszyscy są konserwatystami,  już w 2014 będą mniejszością.
Przy zachowaniu wszystkich proporcji należy zauważyć, że polityczny styl Baracka Obama jako żywo przypomina styl Donalda Tuska. Romney powtórzył zaś w ogólnym zarysie manewr Jarosława Kaczyńskiego. Donald Tusk nie bacząc specjalnie na faktyczne wyzwania geopolityczne, podobnie jak obecny prezydent USA, ochoczo rozwinął bowiem narrację o tolerancyjnych, postępowych,  ambitnych, wykształconych „fajnopolakach”. Co ważne, ów konstrukt nie jest wsparty na diagnozie stanu faktycznego, tylko na poprawnie odczytanych aspiracjach. Jest to też ideologia skrajnie ekumeniczna. Przekaz jest prosty, „I ty możesz poczuć się tak fajnie, jeśli zagłosujesz na mnie”. W odpowiedzi Jarosław Kaczyński wsparł się na tradycyjnej wizji Polaka-katolika, niepodległościowca, obrońcy pamięci i wartości. Do pewnego stopnia była to uzasadniona decyzja. Nie każdy chce bowiem być anonimowym mieszkańcem Miasteczka Wilanów oglądającym TVN24 i sączącym latte ze starbucksowego kubka. Potrzeba obrony zakorzenienia i tradycji jest we współczesnej polityce  równie ważna co walcząca z nią o lepsze heglowska potrzeba anihilacji inności przez jej rozpoznanie i progresywną inkorporację.
Problem polega na tym, że tradycja i tożsamość nie dla każdego oznacza to samo. Wyborców zaś  nigdy nie zjednuje się poprzez alienację. Nie można na przykład pozyskać głosów Ślązaków określając nawet tylko niektórych z ich jako opcję niemiecką. Nie można też obłaskawić zbiedniałych młodych wykształconych mówiąc im, że są „lemingami”. Romney również  został ostatecznie przez lemingi pogryziony, po tym jak sam przyznał, że nie warto nawet  walczyć o głosy 47% społeczeństwa które z definicji ma roszczeniową postawę, oraz zalecał zadłużonym studentom by pożyczyli pieniądze od rodziców. Heglowska strategia Tuska i Obamy jest zupełnia inna, polega jak to już zostało powiedziane  na epistemologicznym rozpoznaniu inności, a potem na jej magicznym unieważnieniu poprzez przekonywanie wyborcy, że oto stał się on obywatelem nowej, posthistorycznej Nibylandii. Ta magia jest jednak prestidigitatorstwem i tworzy aspiracje których nie sposób ziścić bez wpadnięcia w spiralę długów i kłamstw. Nowy konserwatyzm takiej polityce rozpoznania i unifikującej przemiany musi przeciwstawić więc politykę wpierania różnorodności i odpowiedzialności. Na marginesie należy też dodać, że ci którzy uważają, że amerykańskie problemy nas nie dotyczą i liczą wręcz, iż starzejąca się Polska stanie się bardziej jednorodna i zachowawcza, mogą się srodze pomylić. Już wkrótce będziemy bowiem żyć w kraju z politycznie istotnymi mniejszościami przybyszów ze Wschodu, których również trzeba będzie włączyć w naszą rzeczywistość polityczną.

 

Michał Kuź (ur. 1984), doktorant i asystent na Wydziale Politologii Louisiana State University, absolwent Ośrodka Studiów Amerykańskich UW oraz Instytutu Filologii Angielskiej UAM. Stypendysta Fundacji Fulbrighta, a także Institute for Humane Studies. Członek Philadelphia Society. Autor tekstów publicystycznych i naukowych z zakresu filozofii polityki oraz politologii porównawczej. Stały współpracownik „Rzeczy Wspólnych” i ekspert Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej.

 

Kupuj nasze pismo u wydawcy! Bez marży pośredników zapłacisz mniej, a my będziemy rozwijać się szybciej! Na Allegro na „Rzeczy Wspólne” wydasz jedynie 20 zł!
Zachęcamy również do prenumeraty od 16 zł za nr!

 

Dołącz do dyskusji

Administratorem danych osobowych jest XXX, który dokonuje przetwarzania danych osobowych Użytkowników zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (t. jedn. Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 926 ze zm.) oraz ustawy z dnia 18 lipca 2002 roku o świadczeniu usług drogą elektroniczną (Dz. U. nr 144, poz. 1204 ze zm.). Operator Serwisu zapewnia Użytkownikom realizację uprawnień wynikających z ustawy o ochronie danych osobowych, w szczególności Użytkownik ma prawo wglądu do swoich danych osobowych oraz prawo do ich zmiany, poprawiania i żądania ich usunięcia.