Dyskretny urok przemocy

2011.04.09

Zespół "Rzeczy Wspólnych"

Bartłomiej Radziejewski

Przemoc przybiera we współczesnej Polsce postaci szczególne, dotykając nie tylko ludu, ale też elit, a co za tym idzie – całych środowisk i formacji politycznych. Żyjemy w państwie cichej, wyrafinowanej przemocy, co samo w sobie ma daleko idące konsekwencje, nasuwając zarazem pytanie o zasadność warunków, które ten stan rzeczy wytwarzają.

W wydanej tuż przed wojną pracy na temat położenia chłopów w II Rzeczypospolitej, socjolog Józef Chałasiński zwrócił uwagę na rolę systemu oświatowego w reprodukcji podziałów społecznych. Wyróżnił model uprzywilejowanych dziedziców dominującej kultury (wzór ucznia) i model wydziedziczonych (wzór pastucha). Chłop, niezależnie od tego, jak był inteligentny i pracowity, ze względu na wygląd, sposób mówienia, pochodzenie – słowem: przez brak kapitału kulturowego, nosił w szkole piętno „pastucha”. Jeśli był ambitny i próbował rywalizować z przedstawicielami warstw wyższych, napotykał na liczne bariery kulturowo-symboliczne – nie merytoryczne – co zwykle skłaniało go w końcu do rezygnacji i pogodzenia z „naturalnym” położeniem.

Pierre Bourdieu nazwałby to przemocą symboliczną. W pracy „Reprodukcja” wyjaśnił, że ma ona miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Zaś dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.

Ten szczególny rodzaj przemocy występuje w każdym narodzie, nieodłącznie towarzysząc hierarchii społecznej. Jednak we współczesnej Polsce przybiera postaci szczególne, dotykając nie tylko ludu, ale też elit, a co za tym idzie – całych środowisk i formacji politycznych. Żyjemy w państwie cichej, wyrafinowanej przemocy, co samo w sobie ma daleko idące konsekwencje, nasuwając zarazem pytanie o zasadność warunków, które ten stan rzeczy wytwarzają. ((Bourdieu – którego koncepcje próbuję tu zaadaptować do opisu i wyjaśnienia polskiej rzeczywistości – twierdzi, że każda kultura jest arbitralna, czyli w swojej subiektywności obiektywnie narzucana danej zbiorowości. Nie polemizując w tym tekście z tą tezą, proponuję rozważenie innego pytania: czy dana (a zwłaszcza współczesna polska) arbitralność jest uzasadnionasprawiedliwa?)) Aby na nie odpowiedzieć, musimy cofnąć się do prapoczątków III Rzeczypospolitej.

Zatrute źródło

Bezpośrednio poprzedzający jej powstanie komunizm używał przemocy jako podstawowego narzędzia panowania. Stworzenie nowego, sowieckiego człowieka wymagało bowiem uprzedniej destrukcji wielowiekowej kultury. A logika totalitaryzmu domagała się – jak wykazała Hannah Arendt – zniszczenia tradycyjnych więzi społecznych, aby uczynić ludzi samotnymi i bezbronnymi wobec państwa.

Błędem byłoby jednak kojarzyć władzę komunistyczną przede wszystkim z nagą, brutalną siłą. Sformułowana przez Anatolija Golicyna koncepcja dezinformacji zakłada, że istotą tego systemu było ukrywanie swojej natury – którą była czysta żądza panowania nad światem – zarówno przed własną ludnością, jak i przed Zachodem ((A. Golicyn to wysoki oficer KGB, który po latach błyskotliwej kariery w tej instytucji skonstatował, że komunizm jest złem totalnym zmierzającym do zawładnięcia światem. W związku z tym przez pięć lat zbierał tajne sowieckie informacje wywiadowcze, aby następnie zostać dysydentem i przekazać je zachodnim decydentom. Za słusznością jego tezy o dezinformacji jako istocie komunizmu przemawia m.in. to, że na jej podstawie autor „Nowych kłamstw w miejsce starych” przewidział w roku 1984 takie wydarzenia jak pierestrojka, druga „Solidarność” czy zjednoczenie Niemiec, a także fakt, że umożliwił wykrycie wielu sowieckich szpiegów we francuskich, niemieckich, brytyjskich i amerykańskich służbach specjalnych.)). Na poziomie strategicznym oznaczać to mogło, na przykład, udawaną liberalizację (jak w okresie NEP-u), zmierzającą do uśpienia czujności przeciwnika, a następnie pozyskania od niego technologii i kapitału po to, by późniejszy powrót do agresywnej polityki był bardziej skuteczny. Konkludując: komunistyczna dezinformacja to nic innego jak przemoc symboliczna, ale w postaci tak potężnej i złowrogiej, że nie śniło się o niej francuskim socjologom…

Zrozumienie istoty przemocy używanej przez komunizm jest ważne, bo naszą codzienność wciąż spowija cień PRL-u. Nie znaczy to, że „nic się nie zmieniło”, ani że „transformacja była w pełni kontrolowana”, ale tylko i aż tyle, że bez uwzględnienia uwikłań z przeszłości nie sposób zrozumieć natury teraźniejszości.

Obalenie tego zbrodniczego systemu przez Polaków miało początkowo polegać na zerwaniu z przemocą i ustanowieniu sprawiedliwego ładu, w którym funkcjonariuszy narzuconego przez Moskwę reżimu spotkałaby zasłużona kara. „Reglamentowana rewolucja” roku 1989 ustanowiła, pod względem symbolicznym, nowy system. Jednak kompromis zawarty przy Okrągłym Stole przez „Solidarność” z pozycji słabości wytworzył w Polsce układ sił, który był nowy tylko częściowo. Komuniści – teraz już socjaldemokraci lub po prostu technokraci – zachowali nie tylko wszystkie prawa polityczne, ale też zyskali preferencje przy obejmowaniu kontroli nad wyrastającymi jak grzyby po deszczu jednoosobowymi spółkami skarbu państwa, które następnie szybko prywatyzowano, dzięki czemu rozkwitły nomenklaturowe biznesy. Utrzymali też zgromadzony w minionych czasach kapitał kulturowy: wiedzę, umiejętności, kontakty i kompetencje językowe, co dało im uprzywilejowaną pozycję w konkurencji społecznej, gospodarczej i politycznej.

Reprodukcja zamiast rewolucji

W efekcie, po dekadzie bardzo intensywnych reform mających zmierzać ku wolności i demokracji, arystokracja „trzeciej Polski” okazała się być zaledwie nieco poszerzoną elitą schyłku PRL-u. Jak wyliczył socjolog Jacek Wasilewski, w roku 1998 (czyli podczas rządów postsolidarnościowej koalicji i już po zasadniczym kryzysie postkomunistycznej oligarchii gospodarczej) około połowa elity politycznej, administracyjnej i gospodarczej była nią już dziesięć lat wcześniej, a jedna trzecia awansowała z drugiego szeregu. Awans z niższych pozycji społecznych dotyczył jedynie 11 procent, podczas gdy 7 procent nie rozpoczęło jeszcze w ostatnim roku socjalizmu kariery zawodowej lub miało przerwę w pracy. Tak więc to pierwszy i drugi szereg PRL-owskiej elity, ówcześni kierownicy i specjaliści, byli głównymi beneficjentami transformacji. Oto reprodukcja pod pozorem rewolucji.

Daleki jestem od oburzania się, jak to mają w zwyczaju lewicowi intelektualiści, na sam fakt odtwarzania się elit. ((Sam Bourdieu jest dość paradoksalnym przykładem takiego oburzenia. Chłopski syn, który dzięki wieloletniej, ciężkiej pracy wspiął się na sam szczyt światowej hierarchii intelektualnej dzięki głoszeniu wysublimowanej teorii, w myśl której jakoby niemal nic się nie zmieniło: bourgeois reprodukuje się prawie dokładnie tak samo jak dawna szlachta, a chłopskim i robotniczym dzieciom pozostaje dziedziczenie nędzy ich rodziców – to dopiero ironia losu!)) O ile ścieżka nobilitacji poprzez wytężoną pracę nad sobą i zasługi dla wspólnoty jest jasna i dostępna dla wszystkich, istnienie osobnej klasy arystokratycznej jest, z wielu powodów – choćby z takiego, że bez kapitału kulturowego nie sposób pomyśleć kultury, a transfer z pokolenia na pokolenie jest najlepiej sprawdzoną metodą jej przekazywania – zasadne. Arystokracje popadają w wewnętrzną sprzeczność (aristoi znaczy najlepsi, toteż gdy formalna arystokracja przestaje ich zrzeszać, nieuchronnie nie zasługuje już na swoje miano) gdy się zamykają, a nie kiedy odróżniają się od reszty społeczeństw.

Nie warto więc, moim zdaniem, pytać, czy ma miejsce reprodukcja, ale – kto i jak się reprodukuje. To samo dotyczy wykluczenia: nie może się bez niego obyć żadna wspólnota polityczna, w związku z czym nie jest kwestią: czy, ale – jak i kogo wykluczać. W gruncie rzeczy są to pytania o sprawiedliwość, w myśl Platońskiej maksymy, że „działalność polityczna niczym innym nie jest dla nas zaprawdę, jak wprowadzaniem w życie zasad sprawiedliwości”.

Tymczasem, także nowe kryteria wykluczenia okazały się zupełnie inne niż wówczas, gdy o nich mówiono, szukając społecznego mandatu do rozmów okrągłostołowych. Zdefiniował je w słynnym eseju „Trzy fundamentalizmy” guru lewicy laickiej Adam Michnik. Ogłosił, że od tej pory już nie komuniści, na walce z którymi zbudował swoje znaczenie i uzyskał mandat do prowadzenia z nimi rozmów, lecz ci, z którymi w dużej mierze dzielił dotychczas los bojownika o wolność i w imieniu których sięgał po władzę i wpływy, są zagrożeniem dla demokracji i wolności. Piętnując narodowców (fundamentalizm nacjonalistyczny) i wszystkich zwolenników polityki opartej na moralności (fundamentalizm moralistyczny) oraz potrzeby istnienia religii w sferze publicznej (fundamentalizm religijny), odebrał prawomocność wszystkim głównym punktom widzenia, z których można było wówczas dokonać zasadniczej krytyki nowego ładu.

Tak powstał system, w którym po dziesięciu latach od uzasadniających jego istnienie przemian czterech na pięciu przedstawicieli elity wywodziło się z oligarchii komunistycznej, a przytłaczająca większość pozostałych – ze wskazanej przez jej kierownictwo „konstruktywnej” opozycji. Jak można było uwierzyć w jego prawomocność? I w to, że dominująca w nim elita jest arystokracją? ((Odwołuję się tu do niezmiennie aktualnej, Arystotelesowskiej klasyfikacji ustrojów i władz ze względu na cel. Rządzący nieliczni są arystokratami, gdy kierują się dobrem wspólnym, oligarchami – gdy własnym.))

Wytwarzanie prawomocności

Michael Hardt i Antonio Negri zauważyli, że obok tradycyjnie wyróżnianych w teorii polityki sposobów legitymizacji władzy pojawił się w naszej zmediatyzowanej epoce nowy: komunikacyjny. A więc opinia publiczna jest skłonna uważać za prawomocne to, o czym mówi się, że takim jest. Zatem ani tradycja, ani charyzma, ani demokracja nie jest niezbędnym warunkiem wytworzenia poczucia naturalności ładu symbolicznego. Wystarczy kontrola nad językiem. A ściślej rzecz ujmując: zapewnienie korzystnemu dla siebie językowi dominującej pozycji.

Jak ją osiągnąć? Za pomocą przemocy symbolicznej: wystarczy „wydziedziczyć” wszystkie alternatywne dyskursy. Czyli nadać im status antyjęzyków – dialektów plebejskich, niecywilizowanych. A każdego, kto ich używa, napiętnować jako „pastucha”. Można to zrobić, gdy ma się decydujące słowo w najważniejszych polach, z których składa się ład symboliczny. ((W koncepcji pól Bourdieu definiuje je jako podsystemy systemu symbolicznego, z własnymi układami relacji, systemami wartości i instytucjami. Mają one tendencję do autonomizacji.)) To zaś dominująca elita osiągnęła na samym starcie (1988-91), zagospodarowując arbitralnie pola: polityczne, gospodarcze, intelektualne, medialne, artystyczne.

W efekcie szeregi „pastuchów” po 1989 r. szybko pęczniały. W pierwszej kolejności zdegradowano krytyków samego Okrągłego Stołu, następnie zwolenników dekomunizacji i lustracji, a także przeciwników tzw. reformy gospodarczej. Każdy, kto głośno kwestionował zasadność „miłosierdzia” dla komunistów, jednostronnego znoszenia ceł czy uwłaszczenia nomenklatury mógł się spodziewać etykietki „barbarzyńcy”, „obskuranta” czy „oszołoma”, a w konsekwencji utraty szacunku i publicznego znaczenia. Oburzający się na fakt, że francuska burżuazja reprodukuje się za pomocą mającego wyrównywać szanse szkolnictwa, Bourdieu byłby zapewne zaskoczony niewinnością piętnowanych przez siebie praktyk, obserwując, jaki użytek z przemocy symbolicznej zrobiła elita III RP. Zepchnąć do pozycji „pastuchów” nie tylko miliony niezadowolonych z przebiegu transformacji robotników, ale też całe zastępy profesorów, redaktorów i polityków – to dopiero dominacja!

Zastanawiając się nad możliwością poprawy losu chłopów międzywojnia, Chałasiński wyróżnił trzy możliwe strategie, jakie „pastuchy” mogą obrać wobec kultury dominującej. Pierwsza to pogodzenie się z wydziedziczeniem. Druga polega na akceptacji systemu połączonej z próbą indywidualnego awansu.  Strategia trzecia, którą socjolog osobiście popierał i głosił (jako agraryzm młodochłopski) to odrzucenie dominującej arbitralności i przeciwstawienie jej własnego systemu wartości oraz wynikających z niego instytucji. ((Skądinąd, ta typologia polskiego socjologa jest bogatsza niż analogiczna klasyfikacja Bourdieu z „Reprodukcji”, gdzie próżno szukać odpowiednika pierwszej strategii Chałasińskiego.)) Koncepcja ta doskonale pasuje do naszych realiów.

Gdyby policzyć wszystkich wykluczonych w III RP według wyżej wymienionych zasad, sumując zdegradowane symbolicznie osoby publiczne i ich zwolenników, otrzymalibyśmy prawdopodobnie kilkunasto- albo nawet kilkudziesięciomilionową armię pierwotnych i wtórnych „pastuchów” z wszystkich orientacji światopoglądowych i warstw społecznych. Teoretycznie, jeśliby to „wojsko” miało generałów, z łatwością wygrałoby każdą wyborczą bitwę i było w stanie po swojemu urządzić Polskę.

Jednoczycieli droga przez mękę

Tak jednak nie jest i nie będzie. Kultura dominująca karmi się bowiem skłanianiem wykluczonych do wyboru strategii pierwszej, dąży do wytworzenia w nich trwałej dyspozycji do dokonywania takiego wyboru. Symboliczne wydziedziczenie oznacza jednocześnie odpodmiotowienie polityczne. Ma to pewien związek z mechanizmem psychologicznym, który sprawia, że osoba poniżona najczęściej odreagowuje poprzez autodeprecjację, a nie – zwrócenie się przeciwko poniżającemu. Apatia oraz kulturowe i polityczne desinteressment są zatem przede wszystkim i w pierwszej kolejności skutkami przemocy, a nie odwrotnie, jak to się często przedstawia. Można więc przypuszczać, że po półwieczu przemocy w PRL-u i dwudziestu latach w III RP, duża część zwykłych obywateli została trwale zdemobilizowana. To samo dotyczy zapewne wielu potencjalnych działaczy, publicystów czy intelektualistów.

Co więcej, teoria stygmatyzacji mówi, że osoba trwale naznaczona jako dewiant, nawet fałszywie, z czasem wykształca w sobie cechy, które otoczenie jej przypisuje. Tłumaczy to liczne przypadki rozsądnych początkowo polityków, którzy po długotrwałym wmawianiu im np. histerii stali się podręcznikowymi przykładami histeryków. A także wiele zachowań ludu związanych z „wściekłością”, „nienawiścią” i tym podobnymi etykietkami, które stopniowo zaczęły odpowiadać rzeczywistości. Choć, gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że to rzeczywistość zaczęła odpowiadać im.

Z drugiej strony polityczne „pastuchy” o wysokich aspiracjach stają często przed szansą łatwego awansu na „dziedziców”, jeśli wyrzekną się buntowniczych zamiarów i zdecydują na afirmację dominującego ładu. Potwierdzają to liczne przykłady polityków i publicystów, którzy w zamian za przyjęcie do „towarzystwa” zmienili orientację światopoglądową. Innymi słowy, gdy wykluczeni nie wybierają strategii pierwszej, system oferuje im drugą.

Mutacja tego dylematu dotyczy też zwykłych ludzi, zwłaszcza gdy są niepewni swojego statusu. W książce „O telewizji” Bourdieu zwrócił uwagę na fakt, że taka niepewność jest typowa dla przedstawicieli klasy średniej – wciąż zastanawiają się oni, czy aby na pewno w wystarczającym stopniu „mają klasę”. Ich lęk przed degradacją sprawia, że chętnie zwracają się przeciwko klasom niższym, których deprecjacja oznacza dla nich samopotwierdzenie. Stąd klasa średnia (w tym zaliczający się do niej w większości dziennikarze) najczęściej bywa społecznym zapleczem zorganizowanej pogardy dla biedoty. Polskiego, nieopierzonego jeszcze i wciąż bardzo wątłego mieszczaństwa, skłonnego do wątpienia w siebie nawet w reakcji na stosunkowo łagodne bodźce towarzysko-środowiskowe, dotyczy to w szczególnym stopniu. Nieprzypadkowo to właśnie na nim, oraz na z natury najbardziej niepewnej swego statusu młodzieży, oparła po 2007 r. swoją politykę pogardy Platforma Obywatelska, wszczynając tragikomiczny konflikt „młodych, wykształconych, z wielkich miast” ze „starymi, niewykształconymi, z prowincji”.

Wcielenie w życie strategii trzeciej, czyli zjednoczenie wykluczonych, jest bardzo trudne także z tego powodu, że stanowią oni zbiorowość mocno zróżnicowaną. Samo wykluczenie jest podobieństwem dość powierzchownym, a sojusze budowane na jego podstawie są zwykle nietrwałe i niejednoznaczne.

Egzotyczny sojusz

W Polsce ta prawda legła u podstaw aliansu odrzuconych przez establishment, kontestujących dominujący ład intelektualistów i publicystów z wykluczonym jako „niedostosowany do transformacji” ludem. Egzotyczność tego związku jest widoczna: odwołujące się do prawicowej, czyli elitarystycznej wizji dziejów osoby publiczne obejmujące z czułością prostego chłopa i prostego robotnika – to obraz dość paradoksalny. Nie przeszkadza to jednak wielu spośród tych pierwszych uprawiać czegoś w rodzaju współczesnej ludomanii. Można wątpić, czy w takim sojuszu tzw. zwykły człowiek jest w stanie osiągnąć coś więcej niż chwilowe, symboliczne dowartościowanie, ponieważ intelektualna prawica niechętna jest popieraniu postulatów socjalnych, które są z kolei głównym motywem politycznej aktywności biedoty. Z drugiej strony, ludomania konserwatystów zdaje się odwracać ich uwagę od naturalnego obiektu ich zainteresowań – klasy średniej. Tymczasem bez zaplecza w postaci silnego mieszczaństwa szanse powodzenia jakiegokolwiek poważnego projektu przebudowy tak państwa, jak i gospodarki, będą nikłe. Mówiąc o sile, nie mam na myśli tylko, a nawet nie przede wszystkim, gospodarczego znaczenia klasy średniej. Jeśli ma ona odegrać znaczącą prorozwojową rolę polityczną, musi mieć swój etos, w przeciwnym razie pozostanie pozbawioną jakiegokolwiek wspólnego mianownika (nie licząc podobieństw czysto statystycznych) – i celu – zbiorowością.

Egzotyczny sojusz intelektualnej prawicy z ludem nabrałby nieporównanie większego politycznego sensu i znaczenia, gdyby został poszerzony o klasę średnią. Nie tylko dlatego, że jest ona naturalnym odbiorcą idei tej pierwszej, ale zwłaszcza z tego powodu, że w polskim układzie sił, wspólnota interesów wszystkich tych grup jest rzeczywista i silna. Wszystkie one są bowiem hamowane i degradowane przez antyrozwojową oligarchię i wytwarzany przez nią porządek symboliczny.

Do tej wspólnoty interesów w okresie swoich rządów próbował odwoływać się za pomocą radykalnie antyestablishmentowej retoryki PiS. Zgubił go jednak m.in. brak pozytywnej oferty dla mieszczan i języka, który umożliwiłby dotarcie do nich. Powodzenie przyszłych projektów modernizacyjnych i państwowych będzie w niemałym stopniu zależeć od zdolności ich autorów do odrobienia tej lekcji. Wymagałoby to wypracowania osobnych kodów komunikacji z tymi grupami, a na pewno – zasypania symbolicznej przepaści i wzajemnej wrogości, w której obecnie toną.

Ta zaś jest skutkiem bezprecedensowej fali przemocy, jaką dominujaca elita zalała naszą sferę publiczną po dojściu do władzy braci Kaczyńskich. Ta gwałtowna reakcja była logiczną konsekwencją jej panowania. Bo władza polityczna jest wprawdzie mniej trwała niż panowanie symboliczne, ale stanowi bardzo cenny zasób. I, przede wszystkim, jest prawomocna. Prawomocność zaś jest niepodzielna. Gdy u władzy zmieniają się różne odłamy tej samej klasy politycznej (a wystarczy uwzględnić logikę różnicującą, aby zrozumieć, że można się spierać o szczegóły, akceptując te same reguły), pozostaje ona niezagrożona. Jednak gdy wygrywają, choćby na krótko, zwolennicy innych zasad – „pastuchy”, które zamiast indywidualnego konformizmu wybrały wspólne działanie na rzecz bardziej sprawiedliwego porządku – pojawia się tym samym konkurencyjna prawomocność  i zalążek nowego ładu symbolicznego. To oczywiste, że pozbawiony skrupułów monopolista nie cofnie się przed niczym, aby utrzymać swój monopol przed pojawiającymi się naprawdę groźnymi konkurentami.

Kaczyńskim udało się pod szyldem IV Rzeczypospolitej zjednoczyć znaczną część wykluczonych i zdobyć władzę, czym podważyli symboliczną dominację oligarchii. Uwzględniając ich bezkompromisową retorykę, odpowiedź mogła być tylko jedna: negacja prawomocności ich rządów i użycie do walki z nimi całego arsenału przemocy symbolicznej. Odsunięcie Jarosława Kaczyńskiego od władzy nie mogło być punktem docelowym tych działań, bo dopóki PiS ma potencjał, aby zwyciężyć w wyborach, oligarchiczny ład jest zagrożony. Należało więc poddać całą formację i wszystkich jej zwolenników deprecjacji tak daleko idącej, aby stała się trwale niezdolna do sprawowania władzy, skazać na status wiecznej opozycji, czyli ogromnego, bo kilkumilionowego, ale jednak marginesu, skoro okazali się zbyt silni, aby zrobić z nich banitów, co wcześniej wystarczało. ((Rozróżnienie wykluczenia na banicję i marginalizację zaczerpnąłem od Radosława Sojaka i Daniela Wicentego. Używam go jednak w nieco innym kontekście niż oni.))

Bój o uznanie

Skoro stawką tak zwanej wojny polsko-polskiej jest prawomocność – wartość zarazem fundamentalna i niepodzielna, to jej brutalność i tendencja do eskalacji są ze wszech miar zrozumiałe. Z antropologicznego punktu widzenia jest to natomiast walka o uznanie: kontr-elity za elitę, zwykłych ludzi za podmiotowych obywateli. Hegel widział w takiej walce, którą nazywał „krwawym bojem”, przejaw ludzkiej samoświadomości – pożądania godności i wolności. Walczymy, ryzykując nawet życie, ponieważ chcemy być uznani przez innych w swoim człowieczeństwie. W przypadku pierwszych ludzi „krwawy bój” decydował – według niemieckiego filozofa – o tym, kto był panem, a kto niewolnikiem. Walka o uznanie w dzisiejszej Polsce zmierza do ustalenia, kto będzie „dziedzicem”, a kto „pastuchem”.

Fakt, że głównymi stronami tego boju są dziś dwie partie postsolidarnościowe, tylko go zaostrza. Bo w wojnie o dominację każdy zasób symboliczny, jak np. mit „Solidarności”, jest traktowany jako broń, a tym samym zawłaszczany do partykularnych celów. Mogło się początkowo wydawać, że podobny los podzieli rodzący się mit tragedii smoleńskiej. Politycy PO przez jakiś czas występowali w roli jego współgospodarzy. Później, usuwając drewniany krzyż i znicze spod Pałacu Prezydenckiego, portrety zmarłych z Sejmu, obrali jednak kurs na wymazanie pamięci o katastrofie, uwłaszczając zarazem Kaczyńskiego smoleńskim mitem. Stając się własnością „pastuchów”, Smoleńsk dał z pewnością wielu z nich poczucie podmiotowości lub aspiracje do niej, podwyższając zarazem jeszcze bardziej temperaturę boju o uznanie.

Różnice między PiS a PO są fundamentalne. Autorytety jednych są antyautorytetami drugich, język jednych jest antyjęzykiem ich adwersarzy. Podobnie jest z prawomocnością – PO nie uznaje mandatu PiS do rządzenia i odwrotnie. Kazus Smoleńska sugeruje, że w coraz większym stopniu może to dotyczyć także najważniejszych symboli i wartości, co groziłoby rozpadem wspólnoty politycznej, dziś „zaledwie” głęboko podzielonej. Skłonni do lekceważenia znaczenia owego pęknięcia komentatorzy nie dostrzegają, że rozpoczął się proces przekształcania się tych obozów politycznych w formacje kulturowe. Dotyczy to w większym stopniu PiS, ze względu na długotrwałą, brutalną przemoc, której zostało poddane, przekraczającą – jak zauważył Radosław Sojak – granicę dehumanizacji przeciwnika. ((Zobacz wywiad z Sojakiem w tym tomie.)) Zarazem zwolennicy stronnictwa Kaczyńskiego nie mają w tej chwili wyboru – na horyzoncie politycznym nie widać siły chętnej i zdolnej do wzięcia na siebie roli trybuna „pastuchów”. Bezalternatywność i perspektywa oblężonej twierdzy wzmacniają zaś poczucie identyfikacji z partią i z liderem.

Przypadek PO jest nieco inny, ponieważ można sobie łatwo wyobrazić nową partię pełniącą tę samą, co ona, rolę rzecznika „dziedziców”. Olbrzymia przewaga materialnych i instytucjonalnych zasobów po stronie dominującej elity daje bowiem szanse na względnie szybkie takiej formacji wykreowanie. Niemniej jednak, im dłużej istnieje obóz Donalda Tuska, tym bardziej jest przez swoich zwolenników postrzegany jako jedyna możliwa zapora przed buntem „pastuchów” – i jako forpoczta dominującej kultury.

Jak może się skończyć ten konflikt? Cele elity dominującej są jasne – i, moim, zdaniem, możliwe do zrealizowania, jakkolwiek mało prawdopodobne. To trwała marginalizacja lub ostateczne zdominowanie „pastuchów”. Natomiast zamiary PiS, poza ogólnym dążeniem do dowartościowania wykluczonych i ich wizji Polski, w miarę zaostrzania się sporu zdają się ulegać rozmyciu. Co więcej, by raz jeszcze odwołać się Bourdieu, narody lub klasy zdominowane po zwycięstwie stają zwykle przed następującym dylematem: czy przejąć dziedzictwo pokonanych, czy też przywrócić uprzednio zdominowany system wartości. Kaczyński aspiruje do przywrócenia iunctim między Polską dzisiejsza a przedwojenną, co samo w sobie jest niebywale trudnym zadaniem, wymagającym koncentracji na odbudowie ciągłości systemu wychowawczego (który jest zasadniczym źródłem kulturowej ciągłości), do czego nie przywiązywał dotychczas zbytniej wagi. Inna zasadnicza kwestia, to jedna z najgorszych wad obecnej elity – klientelizm. Dochodząc poprzednio do władzy, PiS miał wiele okazji do zastąpienia tej metody kooptacji elit merytokracją. Uczynił jednak niewiele, aby tak się stało.

Drugi dylemat zwycięskiego „pastucha” polega na – to już moja refleksja – samym stosunku do przemocy, a co za tym idzie – do pokonanych. Zemsta i dążenie do własnej dominacji czy łaska i próba kompromisu? Na podstawie obecnej retoryki Kaczyńskiego należałoby raczej spodziewać się tej pierwszej, co oznaczałoby podtrzymanie spirali przemocy. A może nawet jej znaczne podkręcenie, bo panująca dziś oligarchia nawet po utracie władzy zachowa ogromną przewagę zasobów.

Wszystko to nasuwa poważne wątpliwości co do zdolności PiS do trwałej przebudowy Polski.

Kabaret przemocy

Należy uwzględnić jeszcze jeden czynnik wpływający na kształt spirali przemocy nakręcającej polską politykę. To podskórne, ale bardzo głębokie przemiany społeczne, prowadzące do podziału społeczeństwa na niewielkie, skłonne do zamykania się w sobie grupy. Michel Maffesoli nazywa je neoplemionami, twierdząc, że niepostrzeżenie weszliśmy w epokę nowego trybalizmu. ((Nie możemy tu szerzej omawiać tej koncepcji, odsyłam więc do swoich starszych esejów – z dwóch poprzednich numerów „Rzeczy Wspólnych” – gdzie obszerniej do niej nawiązywałem. W tym miejscu skupiam się jedynie na znaczeniu teorii francuskiego socjologa dla kwestii politycznej przemocy.))

Stosunek współczesnego człowieka do państwa i polityki określa – wedle Maffesoliego – ambiwalentna postawa „tak jakby”. Cechuje ją przede wszystkim estetyzm, skłaniający lud do postrzegania polityki jako irrelewantnego spektaklu, a siebie – jako jego publiczności. Łączy się on z zasadniczą nieufnością do polityków, traktowanych pobłażliwie, gdy zabawiają lub schlebiają, a podejrzliwie – gdy próbują dokonywać znaczących zmian. Na ów swoisty sceptycyzm nakłada się głęboka niechęć do podporządkowania, związana z chęcią ucieczki od reguł nowoczesności. Postawa „tak jakby” to wreszcie przywiązanie do śmiechu i ironii jako zarazem języka opisu polityki – gdy pozostaje ona w „zwykłej” formule kabaretu, i broni przed nią, gdy na powrót przekształca się w niebezpieczną – z ludowego punktu widzenia – machinę przymusu. Głównym przejawem tej ambiwalencji jest daleko idąca polityczna apatia, przerywana okazjonalnymi erupcjami buntu, najczęstszymi wówczas, gdy polityka próbuje wykraczać poza przypisaną jej rolę nieistotnego spektaklu.

Drugi aspekt neotrybalnej przemiany, o którym należy w tym miejscu wspomnieć, to problem dezintegracji. Społeczeństwo neoplemion jest zlepkiem bardzo licznych, niewielkich grup, skupionych na sobie i z trudem rozumiejących Innego. Polityka demokratyczna, chcąc nie chcąc, spełniać musi w tej sytuacji funkcję jednoczącą. Jak jednak skleić nie mające wspólnych wartości ani jednego języka grupy? Najskuteczniejszym narzędziem zjednoczenia klanów jest wskazanie wroga. Ów Inny coraz rzadziej bywa jednak zdrajcą czy pasożytem, częściej zaś brzydalem, oszołomem, prymitywem, biedakiem czy starcem, bo etykę zastąpiła estetyka. Stąd „polityka zwalczających się nawzajem klanów, w której wszystkie środki są dobre, by pokonać, podporządkować sobie lub zmarginalizować innego”. Walka jest spersonalizowana i odideologizowana. Jej logika skłania uczestników do eskalacji przemocy.

Tak więc politykę neoplemienną definiuje połączenie kabaretu i przemocy. Lud późnej nowoczesności, sam o tym nie wiedząc, wymusza na decydentach przekształcenie polityki w tragifarsę, oni zaś, ze względu na logikę demokracji, mniej lub bardziej muszą wychodzić temu zapotrzebowaniu naprzeciw.

Ów tragikomiczny rys wydaje mi się w naszej polityce bardzo wyraźny, począwszy od sporu o krzyż, przez wzajemne kwestionowanie prawomocności, po wpadki prezydenta. Jego rozrywkowa po części rola czyni go wszakże elementem trudno usuwalnym. I jeszcze bardziej pogłębiającym polaryzację.

W poszukiwaniu rozwiązania

Ta symboliczna wojna jest jednocześnie niezwykle ważna i potwornie wyniszczająca. Koncentracja na walce uniemożliwia rozumną debatę publiczną i odwraca uwagę obu stron od dobra wspólnego. A eskalacja przemocy osłabia więzi społeczne i redukuje obywateli do roli żołnierzy – jakkolwiek rębajłowie to często właściwsze określenie. To jednak konflikt nieunikniony, biorąc pod uwagę głęboką niesprawiedliwość dominującego nad Wisłą ładu i nieudolność, jaką regularnie wykazuje w rządzeniu polska oligarcha. Nieunikniony tym bardziej, że przemoc wrosła w nasze życie – wystarczy rzut oka na relacje w miejscach pracy, w szkołach, w rodzinach. A jako narzędzie polityczne okazała się nader skuteczna, co pokazały zarówno lata 2005-07, jak i rządy PO.

Jesteśmy więc skazani na tę przemoc. O ile republika byłaby sferą obywatelskich powinności, o tyle dzisiejsza polska polityka to przestrzeń przymusu. ((Określenie „przestrzeń przymusu” przywołuję za pracą „Szara strefa przemocy – szara strefa transformacji? Przestrzenie przymusu” Sojaka. Jest ona „takim obszarem społecznym, w którym przynajmniej część jednostek systematycznie stawiana jest w sytuacjach bezalternatywnych lub prowadzących do użycia bezpośredniej przemocy”.)) Uczciwość każe przyznać rację pokrzywdzonym, szlachetność – stanąć w ich obronie. Rozum zaś domaga się tego, aby dostrzec dramatyzm i jałowość swojego i Polski położenia oraz szukać złotego środka między odpodmiotowieniem a redukcją do roli rębajły. I drogi wyjścia z zaklętego kręgu przemocy.

Nie wierzę w łatwe ani szybkie rozwiązania w tym względzie. Z pewnością, jak zauważyła Arendt, reakcją na przemoc nie może być apolityczność ani „wewnętrzna emigracja”, lecz przeciwnie – obywatelskie współdziałanie. Być może rację ma Alasdair MacIntyre, widząc ratunek w małych, kultywujących starożytne cnoty wspólnotach tworzonychna podobieństwo średniowiecznych benedyktynów. Sądzę, że lepsza Polska ma szanse zrodzić się gdzieś pomiędzy biegunami tych rad – w małych republikańskich wspólnotach, nastawionych na kształtowanie dobrych obywateli poprzez wyrabianie w nich cnót, czyli trwałych dyspozycji, ale do dokonywania dobrych wyborów.

Na koniec wróćmy jednak do początku. Ponieważ przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta, priorytetem w walce z nią musi być jej ujawnianie i piętnowanie.

Taki też zamysł stoi za tym esejem.

Bartłomiej Radziejewski (ur. 1984), redaktor naczelny „Rzeczy Wspólnych”. Politolog, publicysta i eseista. Lublinianin, mieszka w Warszawie.

Artykuł z Rzeczy Wspólnych 4 (2/2011)

Bibliografia:

H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, Warszawa 1989.
Arystoteles, Polityka, Warszawa 2004.
P. Bourdieu, J.C. Passeron, Reprodukcja, Warszawa 2006.
P. Bourdieu, O telewizji. Panowanie dziennikarstwa, Warszawa 2009.
J. Chałasiński, Młode pokolenie chłopów, Warszawa 1984.
A. Dudek, Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988 – 1990, Kraków 2004.
A. Golicyn, Nowe kłamstwa w miejsce starych, Warszawa 2007.
M. Hardt, A. Negri, Imperium, Warszawa 2005
A. MacIntyre, Dziedzictwo cnoty. Studium z teorii moralności, Warszawa 1996.
M. Maffesoli, ­Czas plemion. Schyłek indywidualizmu w społeczeństwach ponowoczesnych, Warszawa 2008.
A. Michnik, Diabeł naszego czasu: publicystyka z lat 1985-1994, Warszawa 1995.
Platon, Prawa, Warszawa 1997.
B. Radziejewski, Polityka mafijna, „Rzeczy Wspólne” 2011, nr 1.
B. Radziejewski, Oswoić barbarzyńców, „Rzeczy Wspólne” 2010, nr 2.
R. Sojak, D. Wicenty, Zagubiona rzeczywistość. O społecznym konstruowaniu niewiedzy, Warszawa 2005.
R. Sojak (red.:), Szara strefa przemocy – szara strefa transformacji? Przestrzenie przymusu, Toruń 2007.
J. Staniszkis, Postkomunizm. Próba opisu, Gdańsk 2001.
J. Wasilewski (red.:), Elita polityczna 1998, Warszawa 1999.

Ostatnie Wpisy

Cztery kluczowe wyzwania dla Polski

2023.12.11

Fundacja Republikańska

Rzeczy Wspólne 46

2023.11.27

Fundacja Republikańska

Młodzieżowe rekomendacje polityk społecznych.

2023.10.31

Fundacja Republikańska

WSPIERAM FUNDACJĘ

Dołącz do dyskusji

Administratorem danych osobowych jest XXX, który dokonuje przetwarzania danych osobowych Użytkowników zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (t. jedn. Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 926 ze zm.) oraz ustawy z dnia 18 lipca 2002 roku o świadczeniu usług drogą elektroniczną (Dz. U. nr 144, poz. 1204 ze zm.). Operator Serwisu zapewnia Użytkownikom realizację uprawnień wynikających z ustawy o ochronie danych osobowych, w szczególności Użytkownik ma prawo wglądu do swoich danych osobowych oraz prawo do ich zmiany, poprawiania i żądania ich usunięcia.