Władza trwoni nasze pieniądze

2012.11.06

Artur Bazak

 

Zwiększenie zatrudnienia w administracji rządowej to wyjątkowo spektakularny przykład złamania obietnicy wyborczej i lekceważenie zapowiedzi z exposé ekipy rządzącej, która ideę „taniego państwa” wyniosła na sztandary. Przyrost na poziomie 10 proc., zarówno w ujęciu liczebnym, jak i na poziomie wydatków na nowo zatrudnionych, to podwójna pijarowa klęska tej ekipy.

[divider]

Rządząca Platforma Obywatelska wygrała pięć lat temu wybory, głosząc ideę „taniego państwa”. Środkiem do realizacji tego celu miało być m.in. ograniczenie biurokracji, czyli zmniejszenie liczby urzędników zatrudnionych w administracji rządowej.

Platformy Obywatelskiej zmagania z „tanim państwem”

Wyborcze zapowiedzi zostały powtórzone w exposé nowego premiera. 23 listopada 2007 r. premier Donald Tusk podczas wygłaszania swojego expose mówił: „Chciałbym, żebyśmy wrócili do prostej, niewymagającej żadnych nakładów idei, która jest oczywista, i dlatego nikt w Polsce nie rozumie, dlaczego nie jest realizowana. Idei władzy skromnej, pozbawionej zbędnych przywilejów, idei taniego państwa […]. Chcę państwu uświadomić, że ograniczenie przywilejów władzy – finansowych, instytucjonalnych, budujących zbędny komfort, obcinanie bizantyjskich kosztów, przywilejów czasami absurdalnych, jak sławny bilet tramwajowy za darmo dla posła i posłanki, chociaż, jak wiadomo, rzadko kiedy Polak ma okazję zobaczyć w tramwaju parlamentarzystę […]. Chciałbym państwa zapewnić, że te przywileje, materialne przywileje władzy, przestaną drażnić Polaków, bo znikną.”

Po pięciu latach rządów partii Donalda Tuska Polacy dalej nie potrafią zrozumieć, dlaczego prosta, niewymagająca żadnych nakładów idea „taniego państwa” nie jest realizowana przez tych, którzy ją głosili.  W dziedzinie „obcinania bizantyjskich kosztów” władzy sławny bilet tramwajowy za darmo dla posła i posłanki zastąpił obrazek z cotygodniowych przelotów premiera Tuska na trasie Warszawa – Gdańsk rządowymi samolotami.  Według doniesień mediów, które zajęły się tą sprawą, godzina lotu Tu-154M na trasie Warszawa – Gdańsk kosztowała podatników około 50 tys. zł. Godzina lotu Embraera 175 (przy uwzględnieniu kosztów czarteru i LOT-owskiej obsługi) to koszt ok. 36 tys. zł. Godzina lotu Jaka-40 to 16 tys. zł. A bilet LOT w klasie biznes to ok. 400 zł w jedną stronę.

Na stronie internetowej Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (KPRM) odnaleźć można dokument podsumowujący realizację założeń pierwszego expose Donalda Tuska z 2007 roku. Jest wśród nich następujący fragment: „Zatrzymanie przyrostu zatrudnienia, obniżenie kosztów funkcjonowania administracji publicznej i comiesięczne przedstawianie informacji o postępach w likwidacji przywilejów władzy.” Na stronie KPRM ten punkt oznaczony jest jako niezrealizowany.

3 lutego 2009 r. minister finansów Jan Vincent-Rostowski zapowiedział przygotowanie planu oszczędności na poziomie 19,7 mld zł. Plan dotyczył rezygnacji z niektórych wydatków i redukcji poziomu zatrudnienia w administracji. Podawano szczegółowe dane, ile każde z ministerstw jest w stanie zaoszczędzić. Końcowym efektem tych działań miała być redukcja deficytu sektora finansów publicznych poprawiająca wiarygodność Polski na rynkach finansowych. Nie udało się jednak tego osiągnąć. Deficyt systematycznie wzrastał, a wiarygodność Polski spadała. Próbując wdrażać rozwiązania szczegółowe opisanej strategii, na początku października 2010 r. rząd zapowiedział, że do końca tego miesiąca zaproponuje ustawę mającą na celu redukcję etatów w administracji publicznej o 10 proc. Miało to przynieść oszczędności rzędu 500-800 mln zł w pierwszym roku oraz około 1 mld zł w drugim roku działania ustawy.

Projekt ustawy rzeczywiście trafił do Sejmu pod koniec października. Po jej uchwaleniu, prezydent na początku 2011 r. skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Ten wyrokiem z 14 czerwca 2011 r. uznał ją za niezgodną z Konstytucją RP. Mimo to rząd Donalda Tuska zapowiedział realizację założeń ustawy (zredukowanych do 20 tys. etatów przeznaczonych do likwidacji) bez tworzenia nowego prawa, z wykorzystaniem istniejących przepisów. Miało się to odbywać za pomocą zarządzeń i decyzji dyrektorów jednostek.

Premier zobowiązał swoich ministrów do redukcji administracji, ale na tym się skończyło. W końcu w 2011 r. podczas spotkania z artystami w programie „Drugie śniadanie mistrzów” sam otwarcie przyznał: „Urzędnicy to ocean, to dżungla. Gdzie mogę, interweniuję. Byłem za słaby. Staram się limitować najbliższą okolicę przez zamrożenie płac i zamrożenie etatów. Porażka jest bezdyskusyjna. Nie dałem rady. Nic mnie nie usprawiedliwia w tej sprawie. Przegrałem to.”

Ta szczerość byłaby godna pochwały, gdyby nie była kolejną zagrywką premiera obliczoną na obłaskawienie środowiska celebrytów, które chwilowo wypowiedziało posłuszeństwo swojej partii. Bicie się w piersi przez premiera szybko ustąpiło bagatelizowaniu problemu puchnącej biurokracji. 5 września br. na konferencji prasowej premier powiedział, że w 2012 r. poziom zatrudnienia w administracji centralnej nie uległ zasadniczej zmianie: „Sytuacja nie jest zła, raczej odnotowujemy niewielkie spadki i niewielkie wzrosty, i wychodzi to mniej więcej na zero.” Premier nie powiedział tego wprost, ale widać na przykładzie tej wypowiedzi, że za punkt odniesienia dla swojej diagnozy przyjął rok poprzedni. Tempo wzrostu zatrudnienia w administracji rządowej zmieniało się jednak w poszczególnych latach rządów Platformy i po pięciu latach przyniosło wyraźne zwiększenie zatrudnionych urzędników. Dlatego pomijanie tego faktu jest – mówiąc eufemistycznie – lekkim nadużyciem.

Przyrost miejsc pracy w przeciwieństwie do administracji centralnej – zdaniem premiera Tuska – zanotowano za to w samorządach. Premier zapowiedział wówczas, że do końca miesiąca przedstawi szczegółowe informacje w tej sprawie: „Będziemy starali się we wrześniu przedstawić bardzo precyzyjnie, na czym polega problem: przerostów administracyjnych i nieporozumień, i przekłamań, jeśli chodzi o obliczanie ilości urzędników w porównaniu do przeszłości […].”

Pewne grupy zawodowe do niedawna nie liczone jako urzędnicy państwowi czy jako członkowie administracji publicznej, są teraz liczeni jako jakby uczestnicy administracji publicznej. Więc wpierw postaramy się bardzo rzetelnie ocenić, gdzie naprawdę jest wzrost.

Miało być 10 proc. mniej. Jest 10 proc. więcej. I co nam zrobicie?

[box type=”shadow” ]Szef rządu nie dotrzymał tej obietnicy. Za to we wrześniu br. raport na temat zatrudnienia w administracji rządowej opublikowała Fundacja Republikańska. Według raportu „Zatrudnienie w administracji rządowej – dynamika i koszty” w ciągu niemal 5 lat rządów Platformy Obywatelskiej liczba urzędników administracji rządowej wzrosła, a nie zmalała:  „W latach 2008-2012 liczba urzędników administracji centralnej wzrosła o 19 285, co daje wzrost o 10,64 proc. (wzrost ten obejmuje osoby zatrudnione w oparciu o umowy o pracę oraz umowy o dzieło i umowy zlecenia). Wydatki na administrację w tych latach wzrosły o 10,6 mld zł” – czytamy w raporcie.[/box]

Zatem rząd Donalda Tuska nie tylko nie zrealizował swojej obietnicy redukcji administracji rządowej o 10 proc., ale jeszcze ją zwiększył dokładnie o… 10 proc. Realizacja „prostej, oczywistej i niewymagającej żadnych nakładów” idei „taniego państwa” w wykonaniu rządu PO kosztuje podatników – według obliczeń autorów raportu – już 10,6 mld zł. Innymi słowy, w czasie rządów Platformy Obywatelskiej z kieszeni podatników wyciągnięto aż 10,6 mld zł na zatrudnienie i utrzymanie tylko nowych urzędników administracji rządowej. Wzrosła więc liczba urzędników oraz koszt ich utrzymania, który obciąża podatników. Jak czytamy w raporcie, kwotę 10,6 mld zł wydaną na aparat urzędniczy państwa udałoby się zaoszczędzić, gdyby począwszy od roku 2008 nie zwiększano zatrudnienia w administracji, zaś wydatki waloryzowano o normalny wskaźnik wzrostu wynagrodzeń i cen. Jest to kwota dwa razy większa niż dodatkowe wpływy z VAT związane z podwyżką z 22 do 23 proc. Wreszcie, to połowa sumy, którą Polska wydała w 2011 r. na obronę narodową. To ostatnie porównanie jest szczególnie wymowne. Okazuje się, że wydatki państwa na armię urzędników zatrudnionych w okresie rządów partii Donalda Tuska to połowa wszystkich pieniędzy, jakie polskie państwo przeznaczyło w 2011 r. na obronę narodową. Wojsko (m.in. wszystkie typy sił zbrojnych, wojskowe służby specjalne, żandarmeria wojskowa) pochłonęło 5,7 mld zł. Wydatki na uzbrojenie i sprzęt to kolejne 5,8 mld zł. To mniej więcej daje liczbę równą wydatkom na nowych, zatrudnionych przez PO urzędników państwowych. Robi wrażenie, prawda?

Rządzący starają się oczywiście ukrywać rzeczywisty stan zatrudnienia w rządowej biurokracji. Posługują się w tym celu prostym mechanizmem polegającym na wypychaniu urzędników na zatrudnienie w oparciu o umowy cywilno-prawne. Autorzy raportu Fundacji podają, że wydatki z tego tytułu wzrosły w latach 2008-2012  o 393 mln zł, co daje zmianę o 36,85 proc. To tylko o 179 mln zł mniej niż wydatki państwa na szpitale kliniczne w całym 2011 r. i dwa razy więcej niż wynosi zadłużenie słynnego Centrum Zdrowia Dziecka. Zawieranie tzw. umów śmieciowych w ramach wykonywania czynności urzędniczych to nie tylko problem stosowania praktyk, za które krytykuje się sektor prywatny, ale także kwestia odpowiedzialności urzędników za powierzone im zadania oraz jakość i efektywność relacji urzędnik – państwo.

Sytuacja urzędnika państwowego i tak jest bardziej komfortowa niż pracownika sektora prywatnego. Według raportu, wynagrodzenia w sektorze administracji, mimo powolnego zmniejszania różnic, są wciąż 30% wyższe niż w sektorze przedsiębiorstw. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w administracji rządowej w 2011 r. wyniosło 4696,38 zł. Zaś w sektorze przedsiębiorstw 3597,00 zł. Fundacja Republikańska przygotowała także ranking urzędów, z którego wynika m.in., że największy liczebny przyrost zatrudnienia zanotowano w… Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, które zajmuje się m.in. rynkiem pracy i walką z bezrobociem (sic!). Takich kwiatków jest o wiele więcej. Lekturę raportu „Zatrudnienie w administracji rządowej – dynamika i koszty” warto uzupełnić analizą Mapy Wydatków Państwa – innej inicjatywy Fundacji Republikańskiej – na której widać skalę, proporcje i sposób wydatkowania publicznych pieniędzy.

Miliardy na zachowanie politycznego status quo

Zwiększenie zatrudnienia w administracji rządowej to wyjątkowo spektakularny przykład złamania obietnicy wyborczej i lekceważenie zapowiedzi z exposé ekipy rządzącej, która ideę „taniego państwa” wyniosła na sztandary. Przyrost na poziomie 10 proc., zarówno w ujęciu liczebnym, jak i na poziomie wydatków na nowo zatrudnionych, to podwójna pijarowa klęska tej ekipy. Koszty rozdętej biurokracji nie należą może do największych wydatków publicznych i nie obciążają tak naszego sektora publicznego jak wydatki na emerytury czy służbę zdrowia, ale niezdolność do odchudzenia biurokracji przez twórców idei „taniego państwa” oraz dysproporcje w poziomie wynagrodzeń na korzyść urzędników administracji publicznej kosztem przedsiębiorców to wizerunkowy strzał w stopę partii, która chciała uwolnić energię Polaków. To nie jest tylko kwestia rozrastającej się dżungli, nad którą nie panuje premier Tusk, a więc naturalnego przerostu biurokracji, wynikającego z jej natury, o której pisał już klasyk socjologii Max Weber. To przede wszystkim kwestia marnotrawienia publicznych, czyli naszych, pieniędzy na hodowanie wiernego elektoratu, który głosuje za utrzymaniem własnych stołków i apanaży. Zamiast inwestować w rozwój państwa, władza trwoni nasze pieniądze na utrzymanie politycznego status quo.

 

Artykuł został pierwotnie opublikowany w „Gazecie Bankowej”.

 

Dołącz do dyskusji