Gdy narracja zastępuje politykę: głos drugi

2023.05.24

Fundacja Republikańska

Uwagi po lekturze eseju dr Marcina Kędzierskiego „Polacy przestają już tylko dokręcać śrubki dla niemieckich fabryk”, który ukazał się na portalu Klubu Jagiellońskiego, a w zmienionej postaci i w języku niemieckim na portalu Welt.de.

Dlaczego warto się tu spierać

Są w Polsce publicyści i komentatorzy, którzy ustawiają się z boku gorących sporów, nie chcąc wprost angażować się na rzecz jednego z politycznych obozów. Słusznie czy nie określani są oni mianem symetrystów. Mam dla nich sporo sympatii, gdyż starają się iść osobno i polegać na własnych siłach, co nie zawsze jest łatwe. Wprawdzie ostatni esej Marcina Kędzierskiego, którego inne opinie skądinąd cenię, nie różni się zbytnio, choć to moja subiektywna opinia, od wielu podobnych tekstów o sprawach polsko-niemieckich, jakie znajdujemy w „Rzeczpospolitej” czy na niektórych krajowych portalach informacyjnych, niemniej sytuuje autora pośród symetrystów. Autor dla każdej ze spierających się stron oferuje bowiem jakieś miłe słowo. Da się wyczuć, że siedzi on, jak mówią Anglosasi, na szczycie ogrodzenia wahając się, na którą stronę zeskoczyć. Podejrzewam zresztą, że tak naprawdę sam nie wie, za jaką polityką polską wobec Niemiec powinien się opowiedzieć. Jego symetryzm z wysokości płotu wydaje się więc całkiem zrozumiały.

Jeśli zdecydowałem się podjąć polemikę z Marcinem Kędzierskim, to dlatego, że w swym eseju przyjął w niemal czystej postaci pewien sposób myślenia o polityce, który przeważa w naszych polskich dyskusjach. Przestaje się w nim liczyć analiza i ocena rzeczywistych wydarzeń i działań (w tym aktów słownych, które w polityce mają swoją wagę), a górę bierze osąd nad tak zwanymi narracjami. Owszem, analiza narracji w politologii czy w ośrodkach zwalczania dezinformacji ma swoje należyte miejsce i tego nie kwestionuję. Jednak w przedmiocie relacji polsko-niemieckich Kędzierski skupia się na narracjach i niemal zupełnie abstrahuje od faktów. W rezultacie takie oderwane od rzeczywistości myślenie jest analitycznie jałowe, a rekomendacja ‘przygotowywania gruntu pod ocieplenie relacji’ ma jedynie charakter kolejnej porady ze sfery PR.

Anachronizm myślenia

Przechodząc do rzeczy. Kędzierski zaczyna od pokrzepienia narodowego ducha, stwierdzając, że ‘Polacy nie dokręcają już śrubek’ w niemieckich fabrykach. To jeden z nielicznych istotnych faktów, na których opiera się rozumowanie zaprezentowane w eseju. Niemniej dzięki temu możemy się domyślić, na czym polega istota relacji polsko-niemieckich. Za autora spróbuję tę aluzję rozjaśnić. Podstawą stosunku Niemiec do Polski ma być ekonomia, różnica w PKB i dysproporcja populacji obu krajów. I rzeczywiście, od 1990 r. polska gospodarka była i jest z punktu widzenia potrzeb gospodarki niemieckiej intratnym rynkiem zbytu i zasobem migrującej siły roboczej, następnie stając się terenem inwestycyjnym dla setek mniejszych i większych przedsiębiorstw niemieckich, by wreszcie urosnąć do rangi zaplecza produkcyjnego Niemiec. Rok 1990 jest specyficzną cezurą. Przypuszczam też, że horyzontem czasowym i intelektualnym przyjętym w eseju.

Odniesiony przez nas sukces gospodarczy miałby polegać m.in. na tym, że ‘Polacy przestali już dokręcać śrubki’, a kraj został ‘ważnym partnerem handlowym Niemiec’. Warto zauważyć tę zapożyczoną optykę: ma nas rozpierać duma, bo staliśmy się ważnym partnerem największej gospodarki w Europie. Oferujemy jej bowiem już nie tylko tanią siłę roboczą – czy w języku bardziej wyszukanym – niskie koszty pracy, ale też potencjał wytwórczy i inżynierski, z którego centralna gospodarka europejska może dowoli czerpać. Nasi przedsiębiorcy mogą też już żądać wyższych cen, jako że Niemcom najdogodniej kupować u nas, a współzależność rośnie. Powinniśmy zatem cieszyć się ze współpracy w ramach jednolitego rynku, ale też wyżej nie mierzyć, gdyż wobec istniejącej ogromnej asymetrii, najrozsądniej będzie poprzestać na tym obopólnie korzystnym modelu wymiany gospodarczej. I nieważne, że rozkład korzyści nie jest w tym modelu równorzędny.

Sądzę, że autor nie zaprzeczy, iż trafnie odtworzyłem jego rozumowanie. Przesłanki do niego można bowiem znaleźć w tezach raportu o perspektywach rozwoju polsko-niemieckiej współpracy gospodarczej pt. „Nowa współzależność”, którego Marcin Kędzierski przed paroma laty był redaktorem. Ja rozumowanie takie uznaję za anachroniczne. Mogło być ono aktualne wtedy, gdy polska gospodarka dopiero dochodziła do sił po zapaści sprzed 1990 r. Ale nie dziś, kiedy polscy pracownicy i przedsiębiorcy nie cieszą się już z przypisanej im roli zbieraczy szparagów czy podrzędnych podwykonawców ‘dokręcających śrubki’ w montowni należącej do niemieckiego koncernu. Nawet rola poddostawcy, który wypracował sobie margines samodzielności i pewną pozycję w łańcuchu dostaw, powoli przestaje wystarczać.

Podobnie jest w makroskali. Kraj nie zamierza utknąć w pułapce średniego rozwoju i ma ambicje rozwojowe wykraczające poza tradycyjną funkcję zaplecza produkcyjnego i wygodnego dla Niemiec poddostawcy. Wraz z rozwojem polskiej gospodarki i wzrostem zamożności społeczeństwa oraz w obliczu rosnącej podmiotowości polskiej polityki trudno oczekiwać, że stosunki pomiędzy oboma państwami wrócą do stanu z połowy ubiegłej dekady. Tę istotną zmianę szerokiego kontekstu ekonomicznego esej jaskrawie pomija.

Krótka skrzywiona perspektywa, wyparcie przeszłości

Problem ze stanem wzajemnych relacji, jaki mimochodem, bo abstrahując od faktów, zarysował Kędzierski, tkwi jednak jeszcze głębiej. Ich obraz jest bowiem nie tylko powierzchowny. Jest – jak rzekliby sami Niemcy – ‘prześwietlony’ tak dalece, że czyni przeszłość niewidoczną, uwalniając aktorów od odpowiedzialności za przeszłe winy i zaniechania. Obraz ten, wyprany z głębszego historycznego kontekstu, zakłada, że sięgające w przeszłość źródła napięć nie mają znaczenia dla teraźniejszej polityki. Oczywiście, nie twierdzę, że autor lekceważy historię i jej lekcje. On jedynie bezwiednie przejmuje sposób myślenia o gospodarce i polityce, w którym przeszłe procesy i wydarzenia można odciąć bez szwanku dla rozumienia współczesności. Wskutek operacji na pamięci społecznej przeszłość może zostać unieważniona, a wynikające z niej imperatywy działania i myślenia, zwłaszcza strategicznego, zignorowane. Ten sposób myślenia jest konsekwencją przekonania części elit, że historia skończyła się w 1990 r. i że nie ma powodu dalej się nią przejmować. Żywiąc takie przekonanie, wolno nam wyprzeć historyczne doświadczenia i założyć, że stosunki między oboma krajami zaczną się układać na nowo – z czystą kartą.

Niby tak. Polskie rządy mogły z chwilą zawarcia traktatu o dobrosąsiedztwie zrzucić ciężar trudnego dziedzictwa i podjąć politykę pełną ufności we wspólną przyszłość. Sęk w tym, że druga strona traktatu zabieg odcinania się od przeszłości rozpoczęła, pod przymusem, blisko 80 lat wcześniej. Po początkowym wstrząsie wydobrzała na tyle szybko, by od co najmniej kilku dekad samodzielnie prowadzić politykę, dokonywać korekt i zwrotów, wzmocnić dzięki zjednoczeniu państwo, odzyskać tożsamość historyczną i obrać kierunek rozwoju w zgodzie ze swymi strategicznymi interesami. Polska, której ciągłość państwowa była kilkakrotnie zrywana, dopiero na tę drogę wchodzi. 

Zachodzącą u sąsiadów przemianę – jeśli to zmiana, a nie powrót do dawnych strategicznych pozycji – Kędzierski całkowicie przemilcza. Wprawdzie wspomina on o „kiczu pojednania” i „kurtuazyjnym charakterze” wzajemnych kontaktów, ale nie wyciąga stąd żadnych konkretnych wniosków. Na marginesie zauważyć trzeba, że sprawę ewentualnego pojednania obu narodów Kędzierski uznaje za tak czy inaczej zamkniętą, a kwestię odszkodowań redukuje do sfery retoryki politycznej.

Tymczasem kto trochę dłużej i nieco bardziej uważnie obserwuje sprawy polsko-niemieckie, ten mógł był dawno dostrzec, że wzajemne relacje stały się wprawdzie poprawne, ale zarazem nabrały bardzo powierzchownego charakteru. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest oczywiście to, że sąsiedzi po zawarciu traktatu w 1991 r. przestali się Polską przejmować. Dla nich z chwilą zjednoczenia Niemiec historia też się na swój sposób skończyła. Tyle że inaczej. Wydarzenia lat 1990-1991 ułatwiły im oddzielenie rachunku krzywd za II wojnę św. grubą kreską. Osłabiona Polska była dla merkantylnych Niemiec w pierwszej kolejności rynkiem zbytu, a kraj miała status ‘zasobu’, dostarczając siły roboczej i surowców. Kolejna dekada przyniosła początki budowy selektywnej pamięci historycznej, w której dla Polski i polskich ofiar zabrakło miejsca. Nie dziwi zatem, że po wejściu Polski do UE sąsiedzi postanowili też zrezygnować z relacji bilateralnych, przenosząc większość spornych kwestii do decyzji na poziom unijny. Gdzie zresztą też decydują, tyle że za parawanem unijnych procedur.

Megalomania i asymetria percepcji

Inną głęboką, a nie wynikającą z dyplomatycznych dąsów, przyczynę uwiądu wzajemnych stosunków podał odchodzący ambasador Niemiec wyznawszy, że dla Polaków zachodni sąsiad to ważny punkt odniesienia, a dla Niemców, cóż, to ledwie jeden z mniejszych krajów w ich gospodarczej i politycznej domenie. Jeden z krajów, którego interesy, jak pokazała w szczególności polityka wschodnia RFN, są całkowicie zaniedbywalne. Mamy więc asymetrię w relacjach gospodarczych, mamy ją w kontaktach politycznych i wreszcie mamy asymetrię w samej percepcji. Marcin Kędzierski to wprost potwierdza, acz, co ciekawe, patrzy na tę asymetrię akceptująco, jakby podzielał niemiecki punkt widzenia, mrugając jedynie od czasu do czasu okiem do polskich suwerenistów.

W percepcji, jak wiadomo, realia tracą znaczenie. Liczy się pozór (Schein) i wykreowany obraz konkurenta (Feindbild), którym dla potrzeb rywalizacji można manipulować i który można dowoli odwracać. My możemy malować obraz przeciwnika, oczywiście mu nieżyczliwy, a i przeciwnik może się takim, tyle że z odwrotnym znakiem, posługiwać. Szczytem sztuki jest umiejętność przypisania rywalowi intencji budowy obrazu nieprzyjaznego nam (Feindbild), by później móc się uskarżać na nikczemność rywala. Wskutek takich manipulacji, dokonywanych w społecznej percepcji pospołu przez analityków, pracowników mediów i dyplomatów, sama rzeczywistość z jej realnymi problemami i konfliktami staje się nieistotna. Przestajemy ją dostrzegać. Jej miejsce zajmują obrazy i opowieści. I narracje, które są osnową eseju Kędzierskiego.

Nieistotne zatem i niegodne wspomnienia staje się, że niemieccy sąsiedzi forsują własne interesy i projekty i konsekwentnie załatwiają własne sprawy, a strona polska pozostaje sama z problemami w najlepszym razie nierozwiązanymi (w wariancie najgorszym my likwidujemy przemysł stoczniowy, gdy Niemcy za unijnym przyzwoleniem, którego Polska sobie nie zapewniła, ratują swoje bałtyckie stocznie. My rezygnujemy z energetyki opartej na węglu brunatnym i równolegle zwijamy projekt w Ostrołęce, sąsiedzi zaś uruchamiają nową odkrywkę Tagesbau Hambach, a wcześniej oddają do użytku Datteln IV. Mało tego, skarżą nas jeszcze za elektrownię Turów.)

W tak odrealnionej perspektywie zarówno fakty z teraźniejszości, jak i zaszłości historyczne tracą wagę i wpływ na realną politykę. Realnej polityki właściwie też nie mamy szansy poznać czy doświadczyć, chyba że wybuchnie wojna. Media ekscytują się gestami i retoryką. Ambitniejsi zaś publicyści zajmują się narracjami i opowieściami. Sprowadzanie każdego aktu politycznego do ‘retoryki’ i ‘narracji’ pozwala odwrócić uwagę od spraw ważnych i skierować ku bieżączce politycznej jak kłótnie o sesje zdjęciowe. Podjęte kluczowe decyzje, wdrażane w skali makro programy i prowadzone długofalowe polityki zbywane są jako przejaw ‘doraźnej gry politycznej’ czy ‘kampanii wyborczej’ i przestają być zauważane tak, jak niezauważane są oczekiwania milczącej większości. W tej perspektywie narody i społeczeństwa pozostają przedmiotem dziejów, a nie ich aktorem, nawet gdy się im wydaje, że pojedyncze sprawy wygrywają i odnoszą sukcesy na miarę odejścia od ‘dokręcania śrubek’. Ku takiemu właśnie spojrzeniu na politykę, pielęgnowanemu przez znaczną część krajowych, hm, elit, prowadzi ów typ ahistorycznego myślenia, który dominuje w eseju Kędzierskiego. Przykro mi to stwierdzić, ale autor stał się jego ofiarą, skoro narracje stały się dla niego ważniejsze niż fakty.

Ostentacyjna i prowokacyjna narracja Polaków

Ahistoryczne podejście pozwala mu zaakceptować asymetrię w polsko-niemieckich relacjach jako strukturę zastaną i nieodwołalną, która w sposób nieunikniony dyktuje kształt i przyszłość wzajemnych stosunków. Autor wprawdzie napomyka o „strukturalnym charakterze napięć”, ale nie w nich i nie w nierównowadze relacji gospodarczych i politycznych widzi problem, tylko – uwaga – w „antyniemieckiej narracji PiS-u”. Co więcej, przyczyny gwałtownego pogorszenia relacji, „casus belli” pomiędzy Polską a Niemcami, upatruje dopiero w akcie agresji Rosji na Ukrainę. Według Kędzierskiego „polska strona od samego początku wojny rozpowszechnia narrację, że Berlin nie tylko ociąga się z pomocą wojskową dla Kijowa, ale wręcz ponosi współodpowiedzialność”. Autor wprawdzie zastrzega się, że „sąsiedzi dawali wiele powodów, by taką opowieść uwiarygodnić”, ale przecież ostatecznie to tylko ‘opowieść pisowska’. Kędzierski nie dodaje, że podobnie o współodpowiedzialności Niemiec, ze względu na prowadzoną przez niemieckich kanclerzy Brandta, Kohla, Schrödera, Merkel i prezydenta Steinmeiera Ostpolitik, myślą i Bałtowie, i Ukraińcy. Co więcej, także w samych Niemczech można spotkać poważne, identyczne w ocenie opinie i nikt nie kojarzy ich z ‘pisowską narracją’.

Każdy, kto zna historię stosunków polsko-niemieckich, nie śmiałby sprowadzać relacji między oboma państwami do „narracji” i „opowieści” – w domyśle: niecnych partyjnych praktyk, które strona polska snuje tylko na potrzeby polityki wewnętrznej. Przeczy temu choćby chronologia wydarzeń. Otóż, rozpoczynając budowę każdej z obu nitek NS, Niemcy nie mogli „uwiarygadniać antyniemieckiej narracji”. Rząd polski jej wówczas nie prowadził, choć już wtedy, acz mało asertywnie, sprzeciwiał się polityce Niemiec, które realizowały własne interesy działając wbrew podstawowym interesom polskim. Diagnoza, że Niemcy świadomie prowadzą politykę zbliżenia z Rosją ze szkodą dla polskich interesów, padła jeszcze wcześniej. Nikomu wówczas nie przychodziło jednak do głowy, by nazywać ją jakąś „narracją”.

By postawić kropkę nad „i”, poniesione przez Polskę szkody są realne. Nie mieszczą się w narracji. Daje się je dość łatwo zmierzyć – choćby szacując różnice w kosztach zakupu paliw, wielkość utraconych opłat tranzytowych, straty wynikające z opóźnienia w budowie rury bałtyckiej i wreszcie koszty gwałtownej, wymuszonej dywersyfikacji dostaw wskutek rosyjskiej agresji i nakładanych później sankcji. Czy argumentowanie, że to właśnie Niemcy przez swój merkantylizm (w najbardziej życzliwym rozumieniu ich polityki) ośmieliły Rosję i ponoszą współodpowiedzialność za kryzys energetyczny i wybuch wojny na granicy z Polską, może być wykpione jako ‘antyniemiecka retoryka’? Czy można wyprzeć ze świadomości i przy okazji wytrzeć z pamięci publicznej, że był tylko jeden podmiot prawa międzynarodowego, który przez pół wieku konsekwentnie prowadził Ostpolitik i budował partnerstwo strategiczne z Rosją kosztem sąsiadów? Ja innego wskazać nie potrafię. A pamiętać o tym, kto realizował politykę nieprzyjazną Polsce, bezwzględnie w przypadku wcześniejszych kanclerzy, bez żalu i wyrzutów sumienia w przypadku A. Merkel, po prostu trzeba, jeżeli chce się w polskiej polityce przedstawiać własne propozycje naprawy.

Polskie uderzanie w Niemcy 

Pomijając odpowiedzialność Niemiec czy ich poszczególnych polityków, ekspercka rzetelność nie powinna była pozwolić autorowi na to, by ot tak, bezrefleksyjnie, zbywać poważną argumentację bazującą na przesłankach politycznych i ekonomicznych jako zwykłą narrację ukutą na potrzeby wyborcze. Niestety, Marcin Kędzierski nie wnika w historyczne zaszłości, nie wgłębia się w polskie racje. Na bierze pod uwagę możliwości, że rząd polski broni po prostu polskich interesów, że załatwia sprawy, udolnie czy nie, także przez nacisk werbalny, że może chce doprowadzić wreszcie do wyrównania zadawnionych krzywd – rzecz od dawna oczekiwaną przez większość społeczeństwa, w tym, czemu nie, także przez swoich wyborców. Kędzierskiego bardziej zdają się przekonywać piarowskie analizy relacji polsko-niemieckich, analizy, które można znaleźć w każdym kiosku za rogiem, aniżeli rzeczywista, twarda i miękka polityka obu państw determinowana przez fakty i wyznaczana przez interesy.

Zapewne to przypadkowa koincydencja, ale podobnie jak Kędzierski, tak i główne niemieckie media przedstawiają powrót polskiego rządu do sprawy reparacji głównie jako przejaw populizmu i efekt wyborczych kalkulacji. Oczywiście stanowisko polskiego rządu jest w ich oczach naganne, bo rząd państwa będącego członkiem UE nie powinien wsłuchiwać się w oczekiwania społeczne i nie powinien dbać o interesy narodowe własnego kraju. Powinien za to przestrzegać wartości europejskich.

Tę koincydencję mentalną można racjonalnie, nie spiskowo wytłumaczyć. Owo wspólnie podzielane ahistoryczne podejście, które swe źródło ma w przekonaniu o ‘końcu historii’, zdominowało myślenie znacznej części kontynentalnych elit politycznych i intelektualnych. Kolektywnie wybierają one europejską przyszłość i tym samym niechętne są powrotowi do rozrachunków z przeszłością, w tym do rozliczenia Niemców z ich zbrodni i rabunków, nawet jeśli tego wymagałaby historyczna sprawiedliwość. Odrzucenie sprawy tak poważnej jak żądanie odszkodowań za straty poniesione przez Polskę podczas II wojny św. znacznie ułatwia stosowany przez media chwyt narracyjny, który redukuje słuszne interesy państwa do kalkulacji wyborczych i doraźnych partyjnych interesów.

Jest jeszcze inny aspekt tego podejścia. Całkiem oryginalny publicysta, o szerokich horyzontach umysłowych, nie zauważa, że w podobny sposób od lat media sąsiadów zbywają wszystkie inne polskie zarzuty, skargi i pretensje pod adresem Niemiec. Zawsze, tj. do wybuchu wojny na Ukrainie, były one odrzucane jako nieuzasadniona, bezpodstawna krytyka. To znaczy, Kędzierski zauważa tę medialną praktykę, ale ją usprawiedliwia. Przyznaje, że to „German bashing”, tradycyjnie polskie, zwyczajowe ‘uderzanie w Niemcy’ i przychyla się do oceny sąsiadów. 

I znów za autora muszę wyjaśnić, że German bashing to nie polska specjalność. Co jakiś czas sąsiadom zdarza się zostać celem, jak twierdzą, szkalujących kampanii wytykających im przeszłość bądź inne występki. Czują się wtedy ofiarą niesprawiedliwej krytyki i tłumaczą sobie, że doznają jej ze strony narodów małostkowych, niezdolnych docenić wysiłku ich przywództwa. Tak było w przypadku Grecji po kryzysie zadłużeniowym w strefie euro i tak jest obecnie wskutek kryzysu energetycznego i wojny z Rosją. Niemcom wynalezienie German bashing pozwoliło odzyskać komfort psychiczny. Nie mam o to do nich pretensji. Mam żal do Marcina Kędzierskiego, że się dał i tej narracji uwieść.

Nadzwyczajna wyrozumiałość dobrego sąsiada i „ochłapy”

Czas przejść do najmniej komfortowej części recenzji. Kędzierski źródło złych relacji polsko-niemieckich widzi w karygodnych wystąpieniach politycznych i innych przejawach krytykanctwa po stronie polskiej (zresztą podobnie chętnie informuje też o nich wiele innych mediów krajowych z polskojęzyczną Deutsche Welle na czele.) Jednocześnie w jego argumentacji daje się odczuć mnóstwo empatii dla strony niemieckiej.

W tekście nie znajduję żadnego dowodu na to, że autor zauważył cokolwiek, co ze strony Niemiec mogło było się przyczynić do pogorszenia wzajemnych relacji. Jeden jedyny przykład to powołanie na ambasadora wiceszefa agencji wywiadowczej i syna bodaj adiutanta Hitlera. Lecz i ten akt oczywistej kpiny z polskiej wrażliwości okazał się w oczach autora co najwyżej „dyplomatycznie niezręcznym posunięciem”. 

Autorowi nie przeszkadzają też „praktyki publicznego pouczania przez niemieckich dyplomatów”. Dla nich też ma poręczne usprawiedliwienie. Są tylko pewnym novum. Dotąd Niemcy swój naturalny i zrozumiały paternalizm ukrywali za kulisami. Ale – powinniśmy się domyślać – praktyki te to również skutek polityki rządów krajów Europy środkowej, wschodniej czy południowej, niepotrzebnie wzbudzających ‘antyniemieckie nastroje’. W takich przypadkach emisariusze ‘moralnego mocarstwa’ mają prawo publicznie lub w zaciszu gabinetu dać do zrozumienia, a nawet wygarnąć, że populizm nie służy dobrej współpracy. Wyzłośliwiam się niewątpliwie, ale historia sięgająca dalej niż