Gdy narracja zastępuje politykę: głos drugi

2023.05.24

Fundacja Republikańska

Uwagi po lekturze eseju dr Marcina Kędzierskiego „Polacy przestają już tylko dokręcać śrubki dla niemieckich fabryk”, który ukazał się na portalu Klubu Jagiellońskiego, a w zmienionej postaci i w języku niemieckim na portalu Welt.de.

Dlaczego warto się tu spierać

Są w Polsce publicyści i komentatorzy, którzy ustawiają się z boku gorących sporów, nie chcąc wprost angażować się na rzecz jednego z politycznych obozów. Słusznie czy nie określani są oni mianem symetrystów. Mam dla nich sporo sympatii, gdyż starają się iść osobno i polegać na własnych siłach, co nie zawsze jest łatwe. Wprawdzie ostatni esej Marcina Kędzierskiego, którego inne opinie skądinąd cenię, nie różni się zbytnio, choć to moja subiektywna opinia, od wielu podobnych tekstów o sprawach polsko-niemieckich, jakie znajdujemy w „Rzeczpospolitej” czy na niektórych krajowych portalach informacyjnych, niemniej sytuuje autora pośród symetrystów. Autor dla każdej ze spierających się stron oferuje bowiem jakieś miłe słowo. Da się wyczuć, że siedzi on, jak mówią Anglosasi, na szczycie ogrodzenia wahając się, na którą stronę zeskoczyć. Podejrzewam zresztą, że tak naprawdę sam nie wie, za jaką polityką polską wobec Niemiec powinien się opowiedzieć. Jego symetryzm z wysokości płotu wydaje się więc całkiem zrozumiały.

Jeśli zdecydowałem się podjąć polemikę z Marcinem Kędzierskim, to dlatego, że w swym eseju przyjął w niemal czystej postaci pewien sposób myślenia o polityce, który przeważa w naszych polskich dyskusjach. Przestaje się w nim liczyć analiza i ocena rzeczywistych wydarzeń i działań (w tym aktów słownych, które w polityce mają swoją wagę), a górę bierze osąd nad tak zwanymi narracjami. Owszem, analiza narracji w politologii czy w ośrodkach zwalczania dezinformacji ma swoje należyte miejsce i tego nie kwestionuję. Jednak w przedmiocie relacji polsko-niemieckich Kędzierski skupia się na narracjach i niemal zupełnie abstrahuje od faktów. W rezultacie takie oderwane od rzeczywistości myślenie jest analitycznie jałowe, a rekomendacja ‘przygotowywania gruntu pod ocieplenie relacji’ ma jedynie charakter kolejnej porady ze sfery PR.

Anachronizm myślenia

Przechodząc do rzeczy. Kędzierski zaczyna od pokrzepienia narodowego ducha, stwierdzając, że ‘Polacy nie dokręcają już śrubek’ w niemieckich fabrykach. To jeden z nielicznych istotnych faktów, na których opiera się rozumowanie zaprezentowane w eseju. Niemniej dzięki temu możemy się domyślić, na czym polega istota relacji polsko-niemieckich. Za autora spróbuję tę aluzję rozjaśnić. Podstawą stosunku Niemiec do Polski ma być ekonomia, różnica w PKB i dysproporcja populacji obu krajów. I rzeczywiście, od 1990 r. polska gospodarka była i jest z punktu widzenia potrzeb gospodarki niemieckiej intratnym rynkiem zbytu i zasobem migrującej siły roboczej, następnie stając się terenem inwestycyjnym dla setek mniejszych i większych przedsiębiorstw niemieckich, by wreszcie urosnąć do rangi zaplecza produkcyjnego Niemiec. Rok 1990 jest specyficzną cezurą. Przypuszczam też, że horyzontem czasowym i intelektualnym przyjętym w eseju.

Odniesiony przez nas sukces gospodarczy miałby polegać m.in. na tym, że ‘Polacy przestali już dokręcać śrubki’, a kraj został ‘ważnym partnerem handlowym Niemiec’. Warto zauważyć tę zapożyczoną optykę: ma nas rozpierać duma, bo staliśmy się ważnym partnerem największej gospodarki w Europie. Oferujemy jej bowiem już nie tylko tanią siłę roboczą – czy w języku bardziej wyszukanym – niskie koszty pracy, ale też potencjał wytwórczy i inżynierski, z którego centralna gospodarka europejska może dowoli czerpać. Nasi przedsiębiorcy mogą też już żądać wyższych cen, jako że Niemcom najdogodniej kupować u nas, a współzależność rośnie. Powinniśmy zatem cieszyć się ze współpracy w ramach jednolitego rynku, ale też wyżej nie mierzyć, gdyż wobec istniejącej ogromnej asymetrii, najrozsądniej będzie poprzestać na tym obopólnie korzystnym modelu wymiany gospodarczej. I nieważne, że rozkład korzyści nie jest w tym modelu równorzędny.

Sądzę, że autor nie zaprzeczy, iż trafnie odtworzyłem jego rozumowanie. Przesłanki do niego można bowiem znaleźć w tezach raportu o perspektywach rozwoju polsko-niemieckiej współpracy gospodarczej pt. „Nowa współzależność”, którego Marcin Kędzierski przed paroma laty był redaktorem. Ja rozumowanie takie uznaję za anachroniczne. Mogło być ono aktualne wtedy, gdy polska gospodarka dopiero dochodziła do sił po zapaści sprzed 1990 r. Ale nie dziś, kiedy polscy pracownicy i przedsiębiorcy nie cieszą się już z przypisanej im roli zbieraczy szparagów czy podrzędnych podwykonawców ‘dokręcających śrubki’ w montowni należącej do niemieckiego koncernu. Nawet rola poddostawcy, który wypracował sobie margines samodzielności i pewną pozycję w łańcuchu dostaw, powoli przestaje wystarczać.

Podobnie jest w makroskali. Kraj nie zamierza utknąć w pułapce średniego rozwoju i ma ambicje rozwojowe wykraczające poza tradycyjną funkcję zaplecza produkcyjnego i wygodnego dla Niemiec poddostawcy. Wraz z rozwojem polskiej gospodarki i wzrostem zamożności społeczeństwa oraz w obliczu rosnącej podmiotowości polskiej polityki trudno oczekiwać, że stosunki pomiędzy oboma państwami wrócą do stanu z połowy ubiegłej dekady. Tę istotną zmianę szerokiego kontekstu ekonomicznego esej jaskrawie pomija.

Krótka skrzywiona perspektywa, wyparcie przeszłości

Problem ze stanem wzajemnych relacji, jaki mimochodem, bo abstrahując od faktów, zarysował Kędzierski, tkwi jednak jeszcze głębiej. Ich obraz jest bowiem nie tylko powierzchowny. Jest – jak rzekliby sami Niemcy – ‘prześwietlony’ tak dalece, że czyni przeszłość niewidoczną, uwalniając aktorów od odpowiedzialności za przeszłe winy i zaniechania. Obraz ten, wyprany z głębszego historycznego kontekstu, zakłada, że sięgające w przeszłość źródła napięć nie mają znaczenia dla teraźniejszej polityki. Oczywiście, nie twierdzę, że autor lekceważy historię i jej lekcje. On jedynie bezwiednie przejmuje sposób myślenia o gospodarce i polityce, w którym przeszłe procesy i wydarzenia można odciąć bez szwanku dla rozumienia współczesności. Wskutek operacji na pamięci społecznej przeszłość może zostać unieważniona, a wynikające z niej imperatywy działania i myślenia, zwłaszcza strategicznego, zignorowane. Ten sposób myślenia jest konsekwencją przekonania części elit, że historia skończyła się w 1990 r. i że nie ma powodu dalej się nią przejmować. Żywiąc takie przekonanie, wolno nam wyprzeć historyczne doświadczenia i założyć, że stosunki między oboma krajami zaczną się układać na nowo – z czystą kartą.

Niby tak. Polskie rządy mogły z chwilą zawarcia traktatu o dobrosąsiedztwie zrzucić ciężar trudnego dziedzictwa i podjąć politykę pełną ufności we wspólną przyszłość. Sęk w tym, że druga strona traktatu zabieg odcinania się od przeszłości rozpoczęła, pod przymusem, blisko 80 lat wcześniej. Po początkowym wstrząsie wydobrzała na tyle szybko, by od co najmniej kilku dekad samodzielnie prowadzić politykę, dokonywać korekt i zwrotów, wzmocnić dzięki zjednoczeniu państwo, odzyskać tożsamość historyczną i obrać kierunek rozwoju w zgodzie ze swymi strategicznymi interesami. Polska, której ciągłość państwowa była kilkakrotnie zrywana, dopiero na tę drogę wchodzi. 

Zachodzącą u sąsiadów przemianę – jeśli to zmiana, a nie powrót do dawnych strategicznych pozycji – Kędzierski całkowicie przemilcza. Wprawdzie wspomina on o „kiczu pojednania” i „kurtuazyjnym charakterze” wzajemnych kontaktów, ale nie wyciąga stąd żadnych konkretnych wniosków. Na marginesie zauważyć trzeba, że sprawę ewentualnego pojednania obu narodów Kędzierski uznaje za tak czy inaczej zamkniętą, a kwestię odszkodowań redukuje do sfery retoryki politycznej.

Tymczasem kto trochę dłużej i nieco bardziej uważnie obserwuje sprawy polsko-niemieckie, ten mógł był dawno dostrzec, że wzajemne relacje stały się wprawdzie poprawne, ale zarazem nabrały bardzo powierzchownego charakteru. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest oczywiście to, że sąsiedzi po zawarciu traktatu w 1991 r. przestali się Polską przejmować. Dla nich z chwilą zjednoczenia Niemiec historia też się na swój sposób skończyła. Tyle że inaczej. Wydarzenia lat 1990-1991 ułatwiły im oddzielenie rachunku krzywd za II wojnę św. grubą kreską. Osłabiona Polska była dla merkantylnych Niemiec w pierwszej kolejności rynkiem zbytu, a kraj miała status ‘zasobu’, dostarczając siły roboczej i surowców. Kolejna dekada przyniosła początki budowy selektywnej pamięci historycznej, w której dla Polski i polskich ofiar zabrakło miejsca. Nie dziwi zatem, że po wejściu Polski do UE sąsiedzi postanowili też zrezygnować z relacji bilateralnych, przenosząc większość spornych kwestii do decyzji na poziom unijny. Gdzie zresztą też decydują, tyle że za parawanem unijnych procedur.

Megalomania i asymetria percepcji

Inną głęboką, a nie wynikającą z dyplomatycznych dąsów, przyczynę uwiądu wzajemnych stosunków podał odchodzący ambasador Niemiec wyznawszy, że dla Polaków zachodni sąsiad to ważny punkt odniesienia, a dla Niemców, cóż, to ledwie jeden z mniejszych krajów w ich gospodarczej i politycznej domenie. Jeden z krajów, którego interesy, jak pokazała w szczególności polityka wschodnia RFN, są całkowicie zaniedbywalne. Mamy więc asymetrię w relacjach gospodarczych, mamy ją w kontaktach politycznych i wreszcie mamy asymetrię w samej percepcji. Marcin Kędzierski to wprost potwierdza, acz, co ciekawe, patrzy na tę asymetrię akceptująco, jakby podzielał niemiecki punkt widzenia, mrugając jedynie od czasu do czasu okiem do polskich suwerenistów.

W percepcji, jak wiadomo, realia tracą znaczenie. Liczy się pozór (Schein) i wykreowany obraz konkurenta (Feindbild), którym dla potrzeb rywalizacji można manipulować i który można dowoli odwracać. My możemy malować obraz przeciwnika, oczywiście mu nieżyczliwy, a i przeciwnik może się takim, tyle że z odwrotnym znakiem, posługiwać. Szczytem sztuki jest umiejętność przypisania rywalowi intencji budowy obrazu nieprzyjaznego nam (Feindbild), by później móc się uskarżać na nikczemność rywala. Wskutek takich manipulacji, dokonywanych w społecznej percepcji pospołu przez analityków, pracowników mediów i dyplomatów, sama rzeczywistość z jej realnymi problemami i konfliktami staje się nieistotna. Przestajemy ją dostrzegać. Jej miejsce zajmują obrazy i opowieści. I narracje, które są osnową eseju Kędzierskiego.

Nieistotne zatem i niegodne wspomnienia staje się, że niemieccy sąsiedzi forsują własne interesy i projekty i konsekwentnie załatwiają własne sprawy, a strona polska pozostaje sama z problemami w najlepszym razie nierozwiązanymi (w wariancie najgorszym my likwidujemy przemysł stoczniowy, gdy Niemcy za unijnym przyzwoleniem, którego Polska sobie nie zapewniła, ratują swoje bałtyckie stocznie. My rezygnujemy z energetyki opartej na węglu brunatnym i równolegle zwijamy projekt w Ostrołęce, sąsiedzi zaś uruchamiają nową odkrywkę Tagesbau Hambach, a wcześniej oddają do użytku Datteln IV. Mało tego, skarżą nas jeszcze za elektrownię Turów.)

W tak odrealnionej perspektywie zarówno fakty z teraźniejszości, jak i zaszłości historyczne tracą wagę i wpływ na realną politykę. Realnej polityki właściwie też nie mamy szansy poznać czy doświadczyć, chyba że wybuchnie wojna. Media ekscytują się gestami i retoryką. Ambitniejsi zaś publicyści zajmują się narracjami i opowieściami. Sprowadzanie każdego aktu politycznego do ‘retoryki’ i ‘narracji’ pozwala odwrócić uwagę od spraw ważnych i skierować ku bieżączce politycznej jak kłótnie o sesje zdjęciowe. Podjęte kluczowe decyzje, wdrażane w skali makro programy i prowadzone długofalowe polityki zbywane są jako przejaw ‘doraźnej gry politycznej’ czy ‘kampanii wyborczej’ i przestają być zauważane tak, jak niezauważane są oczekiwania milczącej większości. W tej perspektywie narody i społeczeństwa pozostają przedmiotem dziejów, a nie ich aktorem, nawet gdy się im wydaje, że pojedyncze sprawy wygrywają i odnoszą sukcesy na miarę odejścia od ‘dokręcania śrubek’. Ku takiemu właśnie spojrzeniu na politykę, pielęgnowanemu przez znaczną część krajowych, hm, elit, prowadzi ów typ ahistorycznego myślenia, który dominuje w eseju Kędzierskiego. Przykro mi to stwierdzić, ale autor stał się jego ofiarą, skoro narracje stały się dla niego ważniejsze niż fakty.

Ostentacyjna i prowokacyjna narracja Polaków

Ahistoryczne podejście pozwala mu zaakceptować asymetrię w polsko-niemieckich relacjach jako strukturę zastaną i nieodwołalną, która w sposób nieunikniony dyktuje kształt i przyszłość wzajemnych stosunków. Autor wprawdzie napomyka o „strukturalnym charakterze napięć”, ale nie w nich i nie w nierównowadze relacji gospodarczych i politycznych widzi problem, tylko – uwaga – w „antyniemieckiej narracji PiS-u”. Co więcej, przyczyny gwałtownego pogorszenia relacji, „casus belli” pomiędzy Polską a Niemcami, upatruje dopiero w akcie agresji Rosji na Ukrainę. Według Kędzierskiego „polska strona od samego początku wojny rozpowszechnia narrację, że Berlin nie tylko ociąga się z pomocą wojskową dla Kijowa, ale wręcz ponosi współodpowiedzialność”. Autor wprawdzie zastrzega się, że „sąsiedzi dawali wiele powodów, by taką opowieść uwiarygodnić”, ale przecież ostatecznie to tylko ‘opowieść pisowska’. Kędzierski nie dodaje, że podobnie o współodpowiedzialności Niemiec, ze względu na prowadzoną przez niemieckich kanclerzy Brandta, Kohla, Schrödera, Merkel i prezydenta Steinmeiera Ostpolitik, myślą i Bałtowie, i Ukraińcy. Co więcej, także w samych Niemczech można spotkać poważne, identyczne w ocenie opinie i nikt nie kojarzy ich z ‘pisowską narracją’.

Każdy, kto zna historię stosunków polsko-niemieckich, nie śmiałby sprowadzać relacji między oboma państwami do „narracji” i „opowieści” – w domyśle: niecnych partyjnych praktyk, które strona polska snuje tylko na potrzeby polityki wewnętrznej. Przeczy temu choćby chronologia wydarzeń. Otóż, rozpoczynając budowę każdej z obu nitek NS, Niemcy nie mogli „uwiarygadniać antyniemieckiej narracji”. Rząd polski jej wówczas nie prowadził, choć już wtedy, acz mało asertywnie, sprzeciwiał się polityce Niemiec, które realizowały własne interesy działając wbrew podstawowym interesom polskim. Diagnoza, że Niemcy świadomie prowadzą politykę zbliżenia z Rosją ze szkodą dla polskich interesów, padła jeszcze wcześniej. Nikomu wówczas nie przychodziło jednak do głowy, by nazywać ją jakąś „narracją”.

By postawić kropkę nad „i”, poniesione przez Polskę szkody są realne. Nie mieszczą się w narracji. Daje się je dość łatwo zmierzyć – choćby szacując różnice w kosztach zakupu paliw, wielkość utraconych opłat tranzytowych, straty wynikające z opóźnienia w budowie rury bałtyckiej i wreszcie koszty gwałtownej, wymuszonej dywersyfikacji dostaw wskutek rosyjskiej agresji i nakładanych później sankcji. Czy argumentowanie, że to właśnie Niemcy przez swój merkantylizm (w najbardziej życzliwym rozumieniu ich polityki) ośmieliły Rosję i ponoszą współodpowiedzialność za kryzys energetyczny i wybuch wojny na granicy z Polską, może być wykpione jako ‘antyniemiecka retoryka’? Czy można wyprzeć ze świadomości i przy okazji wytrzeć z pamięci publicznej, że był tylko jeden podmiot prawa międzynarodowego, który przez pół wieku konsekwentnie prowadził Ostpolitik i budował partnerstwo strategiczne z Rosją kosztem sąsiadów? Ja innego wskazać nie potrafię. A pamiętać o tym, kto realizował politykę nieprzyjazną Polsce, bezwzględnie w przypadku wcześniejszych kanclerzy, bez żalu i wyrzutów sumienia w przypadku A. Merkel, po prostu trzeba, jeżeli chce się w polskiej polityce przedstawiać własne propozycje naprawy.

Polskie uderzanie w Niemcy 

Pomijając odpowiedzialność Niemiec czy ich poszczególnych polityków, ekspercka rzetelność nie powinna była pozwolić autorowi na to, by ot tak, bezrefleksyjnie, zbywać poważną argumentację bazującą na przesłankach politycznych i ekonomicznych jako zwykłą narrację ukutą na potrzeby wyborcze. Niestety, Marcin Kędzierski nie wnika w historyczne zaszłości, nie wgłębia się w polskie racje. Na bierze pod uwagę możliwości, że rząd polski broni po prostu polskich interesów, że załatwia sprawy, udolnie czy nie, także przez nacisk werbalny, że może chce doprowadzić wreszcie do wyrównania zadawnionych krzywd – rzecz od dawna oczekiwaną przez większość społeczeństwa, w tym, czemu nie, także przez swoich wyborców. Kędzierskiego bardziej zdają się przekonywać piarowskie analizy relacji polsko-niemieckich, analizy, które można znaleźć w każdym kiosku za rogiem, aniżeli rzeczywista, twarda i miękka polityka obu państw determinowana przez fakty i wyznaczana przez interesy.

Zapewne to przypadkowa koincydencja, ale podobnie jak Kędzierski, tak i główne niemieckie media przedstawiają powrót polskiego rządu do sprawy reparacji głównie jako przejaw populizmu i efekt wyborczych kalkulacji. Oczywiście stanowisko polskiego rządu jest w ich oczach naganne, bo rząd państwa będącego członkiem UE nie powinien wsłuchiwać się w oczekiwania społeczne i nie powinien dbać o interesy narodowe własnego kraju. Powinien za to przestrzegać wartości europejskich.

Tę koincydencję mentalną można racjonalnie, nie spiskowo wytłumaczyć. Owo wspólnie podzielane ahistoryczne podejście, które swe źródło ma w przekonaniu o ‘końcu historii’, zdominowało myślenie znacznej części kontynentalnych elit politycznych i intelektualnych. Kolektywnie wybierają one europejską przyszłość i tym samym niechętne są powrotowi do rozrachunków z przeszłością, w tym do rozliczenia Niemców z ich zbrodni i rabunków, nawet jeśli tego wymagałaby historyczna sprawiedliwość. Odrzucenie sprawy tak poważnej jak żądanie odszkodowań za straty poniesione przez Polskę podczas II wojny św. znacznie ułatwia stosowany przez media chwyt narracyjny, który redukuje słuszne interesy państwa do kalkulacji wyborczych i doraźnych partyjnych interesów.

Jest jeszcze inny aspekt tego podejścia. Całkiem oryginalny publicysta, o szerokich horyzontach umysłowych, nie zauważa, że w podobny sposób od lat media sąsiadów zbywają wszystkie inne polskie zarzuty, skargi i pretensje pod adresem Niemiec. Zawsze, tj. do wybuchu wojny na Ukrainie, były one odrzucane jako nieuzasadniona, bezpodstawna krytyka. To znaczy, Kędzierski zauważa tę medialną praktykę, ale ją usprawiedliwia. Przyznaje, że to „German bashing”, tradycyjnie polskie, zwyczajowe ‘uderzanie w Niemcy’ i przychyla się do oceny sąsiadów. 

I znów za autora muszę wyjaśnić, że German bashing to nie polska specjalność. Co jakiś czas sąsiadom zdarza się zostać celem, jak twierdzą, szkalujących kampanii wytykających im przeszłość bądź inne występki. Czują się wtedy ofiarą niesprawiedliwej krytyki i tłumaczą sobie, że doznają jej ze strony narodów małostkowych, niezdolnych docenić wysiłku ich przywództwa. Tak było w przypadku Grecji po kryzysie zadłużeniowym w strefie euro i tak jest obecnie wskutek kryzysu energetycznego i wojny z Rosją. Niemcom wynalezienie German bashing pozwoliło odzyskać komfort psychiczny. Nie mam o to do nich pretensji. Mam żal do Marcina Kędzierskiego, że się dał i tej narracji uwieść.

Nadzwyczajna wyrozumiałość dobrego sąsiada i „ochłapy”

Czas przejść do najmniej komfortowej części recenzji. Kędzierski źródło złych relacji polsko-niemieckich widzi w karygodnych wystąpieniach politycznych i innych przejawach krytykanctwa po stronie polskiej (zresztą podobnie chętnie informuje też o nich wiele innych mediów krajowych z polskojęzyczną Deutsche Welle na czele.) Jednocześnie w jego argumentacji daje się odczuć mnóstwo empatii dla strony niemieckiej.

W tekście nie znajduję żadnego dowodu na to, że autor zauważył cokolwiek, co ze strony Niemiec mogło było się przyczynić do pogorszenia wzajemnych relacji. Jeden jedyny przykład to powołanie na ambasadora wiceszefa agencji wywiadowczej i syna bodaj adiutanta Hitlera. Lecz i ten akt oczywistej kpiny z polskiej wrażliwości okazał się w oczach autora co najwyżej „dyplomatycznie niezręcznym posunięciem”. 

Autorowi nie przeszkadzają też „praktyki publicznego pouczania przez niemieckich dyplomatów”. Dla nich też ma poręczne usprawiedliwienie. Są tylko pewnym novum. Dotąd Niemcy swój naturalny i zrozumiały paternalizm ukrywali za kulisami. Ale – powinniśmy się domyślać – praktyki te to również skutek polityki rządów krajów Europy środkowej, wschodniej czy południowej, niepotrzebnie wzbudzających ‘antyniemieckie nastroje’. W takich przypadkach emisariusze ‘moralnego mocarstwa’ mają prawo publicznie lub w zaciszu gabinetu dać do zrozumienia, a nawet wygarnąć, że populizm nie służy dobrej współpracy. Wyzłośliwiam się niewątpliwie, ale historia sięgająca dalej niż do 1990 roku przypomina, na co pozwalali sobie ambasadorowie mocarstw ościennych i dokąd nas tolerowanie ich praktyk doprowadziło.

Z eseju możemy się dowiedzieć, że Niemcy przyzwyczaili się do ‘kiczu pojednania’, lecz nie jest to właściwie ich wina. Autorowi podpowiada to empatia. Nie mieli przecież po polskiej stronie rozmówców, którzy by „poruszali drażliwe tematy”. Nie dowiemy się za to, jakie tematy były drażliwe ani dlaczego „polityczne napięcia między naszymi krajami mają dziś charakter strukturalny”. Odnosimy jednak wrażenie, że cokolwiek podnosi obecny rząd, to jest to tylko „antyniemiecka narracja”, względnie błaha „opowieść”, nie zaś przejaw zabiegania o realizację narodowych interesów. Tak autora nauczono myśleć o polskim rządzie i przy tym obstaje.

Zrozumiałe też jest dla niego, że „młodsze pokolenie niemieckiej polityki”, nieobciążone już balastem przeszłości lub – jak mówią w Niemczech – dotknięte ‘błogosławieństwem późnego urodzenia’, ma już pełne prawo traktować Polskę jako „kłopotliwego sąsiada”. 

Jeszcze bardziej zadziwia przywołanie losu Ossis w Niemczech, co miałoby poniekąd usprawiedliwiać stosunek sąsiadów do Polaków. Skoro Niemcy sami dyskryminują swoich uboższych, skażonych komunizmem rodaków, to tym bardziej mają prawo lekceważyć nas, bo przecież między nami istnieje jeszcze większa asymetria populacji i PKB. I tak autor trzeźwo nas pociesza: „Naprawdę trudno się dziwić, że Polacy nie są traktowani auf Augenhöhe”. Jak tam, czy czytelnicy są już pocieszeni, dlaczego Niemcy nie traktują nas na równi z sobą?

Autor bez jakichkolwiek oznak dystansu, nie mówiąc już o zrozumiałym oburzeniu, przytacza przykłady niemieckiej percepcji, w której środki unijne postrzegane są jako „ochłapy” rzucane naszemu krajowi – „ujadającemu psu”. Zostawiam to bez komentarza. 

Polskie złe słowo

Jedną z największych przeszkód dla osiągnięcia przez kraj podmiotowości jest niekompetencja jego elit. Inną, niedostrzeganą, a równie istotną, jest notoryczne podważanie kompetencji jego klasy politycznej przez komentatorów, którzy nigdy polityką profesjonalnie się nie zajmowali, ale w każdej sprawie mają słuszne poglądy. Nie ma znaczenia, czy krytykę głoszą w dobrej wierze czy z poduszczenia. Gdy nieustannie powtarzamy, niechby tylko sugerujemy, że nasi politycy są źli, brudni, odrażający, a na pewno skorumpowani, podważamy ich mandat do rządzenia i zaufanie do państwa.

I tak znajdujemy u autora przekonanie, że polska klasa polityczna nie dorosła do polityki, zajmuje się bowiem tylko „wzajemnym ujadaniem”. Do tego obrazu dołączana została podprogowa sugestia, że relacje polsko-niemieckie na każdym innym poziomie – „gospodarczym, samorządowym i zwyczajnie ludzkim” – są dobre i tylko polscy politycy je psują. Tu trzeba przyznać, że rzeczywiście, na poziomie województwa lubuskiego i landów niemieckich te relacje układają się dobrze, zgodnie z oczekiwaniami sąsiadów. I należy zgryźliwie spytać autora, czy na pewno o taki kształt stosunków dobrosąsiedzkich mu chodzi.

Autor tak dalece zaakceptował medialny przekaz niemieckiej polityki informacyjnej, zgodnie z którym każda krytyka z polskiej strony to zwykłe uderzanie w Niemcy, że w usiłowaniach przedstawienia polskich racji widzi już tylko rytuał. Gorzej jednak. Nie wiadomo z jakich powodów przejął również opinię, że polska krytyka jest wobec Niemiec „prowokacyjna”. Przypomina w tym nieszczęsnego samorządowca na Westerplatte, który winą za wybuch II wojny św. obarczył ‘złe słowo’ z polskiej strony. Teraz też mamy wierzyć, że to nie niemiecka Ostpolitik przyczyniła się do rosyjskiej agresji, tylko polska nieobliczalność oraz ‘ostentacyjna i prowokacyjna’ postawa? 

Nadstawianie policzka 

Wbrew zasadzie, że w stosunkach międzypaństwowych normy etyczne mają ograniczone zastosowanie, autor okazuje chrześcijańską wyrozumiałość i namawia rodaków do przyjęcia postawy na poły ewangelicznej. Dla dobra wzajemnych sąsiedzkich relacji Polska powinna ustąpić, ma wykazać się mądrością, albowiem „jesteśmy na siebie skazani na dobre i na złe”. Nie, nie jesteśmy skazani. Czołgów na przykład nie musimy już kupować w Niemczech, a przez to nie będziemy musieli czekać w nieskończoność, aż uzupełnią części zamienne czy amunicję.

Jest tajemnicą poliszynela, że Niemcy w wielu obszarach próbują ingerować w to, jak będzie przebiegał rozwój polskiej gospodarki. Sam Kędzierski pewnie pamięta, że dbają o swoje interesy i nie uciekają przed protekcjonizmem. Raport OSW, który redagował, poświęcił temu osobny rozdział. Zrekapitulujmy. Niemcy narzucają nam swój model polityki klimatycznej, zmuszają do szybszego porzucenia energetyki węglowej i produkcji pojazdów spalinowych, na wiele sposobów próbują utrudnić finansowanie energetyki jądrowej i wykorzystują tzw. instrumenty środowiskowe, by hamować inwestycje infrastrukturalne. Rozumiem, wilcze prawo sąsiada i ostoi Unii Europejskiej. Tymczasem dla Kędzierskiego w wymiarze gospodarczym „relacje między Polską a Niemcami (…) są co najmniej poprawne, żeby nie powiedzieć dobre”. Mamy uznać te sporne kwestie, które wymieniłem za niebyłe? Może też powinniśmy zrezygnować z budowy CPK, gdyż będzie on konkurencją dla sąsiadów, przez którą port berliński będzie miał niższą rentowność? Tym razem nie odpowiem za Marcina Kędzierskiego na te pytania. On sam uważa, że powinniśmy się zająć pilniejszymi sprawami: np. połączeniami kolejowymi i rozwojem e-administracji we wspólnych obszarach.

Tak, to ewangeliczna propozycja: mamy schylić głowę, przyjąć postawę uległą, wyrażającą należyty posłuch, a gdyby nas ambasadorowie chcieli rugać, to powinniśmy jeszcze nadstawić policzka… 

Nieroztropna troska o dobrosąsiedztwo 

Według definicji Arystotelesa „polityka jest roztropną troską o dobro wspólne”. Niestety, ostatni tekst Marcina Kędzierskiego o sprawach polsko-niemieckich w bardzo małej mierze przyczynia się do rozumienia polskich racji w konfrontacji z niemieckimi interesami. Gorzej, powielając bez zastrzeżeń szablony myślenia o Polsce, sprawia wrażenie, jakby jego celem była głównie troska o dobre samopoczucie niemieckich polityków ubolewających, że z naszej strony spotyka ich „ostentacyjna i prowokacyjna krytyka”. Jego esej, w wielu miejscach ciekawy, przekształcił się w jeszcze jedną fantastyczną opowieść – tym razem traktującą o złym pisowcu i dobrym Niemcu. Tak relacji polsko-niemieckich naprawić się nie da.

Jeżeli rzetelnie i uważnie patrzy się na polsko-niemieckie spory, w żaden sposób nie da się zaakceptować tak prześwietlonego obrazu polityki niemieckiej. Możemy z niego wywnioskować, że sąsiedzi, nie chcąc pogarszać stosunków, wielkodusznie „ignorowali retorykę polskiej partii rządzącej”. Ale nie dowiemy się, że sąsiedzi systematycznie ignorowali też ‘retorykę’, jaka znajdowała się w setkach artykułów, esejów i postów w mediach tradycyjnych i społecznościowych, w raportach polskich think tanków (były takie), w dwustronnych cichych negocjacjach (też takie były!) i wreszcie w stanowiskach polskiego rządu na forum unijnym. 

Sami zaś brutalnej retoryki nie szczędzili. Zastanawiające, że Kędzierski nie przytacza publicznej wypowiedzi Katariny Barley z 30 września 2020 r., w której stwierdziła, że „Polskę należy finansowo zagłodzić”. Następnie jej ugrupowanie polityczne wpisało ten postulat do umowy koalicyjnej i chyba nie przez zbieg okoliczności Polska została odcięta od środków unijnych. Można od biedy przyjąć, że nie była to ani retoryka, ani ostentacja, tylko zapowiedź i program działania. Można zażartować, że w Niemczech programowa wypowiedź polityka to akt woli politycznej, metafizyka wręcz; w Polsce – to banialuki, kampanijne pustosłowie. 

„Raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej 1939-1945”, ogłoszony dwa lata później, sąsiedzi również oficjalnie zignorowali. Nie można się nie spytać, czy także Marcin Kędzierski uznaje ten raport za ‘antyniemiecką retorykę’, zasługującą na zignorowanie. A może za ‘ostentacyjną prowokację’? Żaden fragment jego eseju nie daje podstaw, by sądzić, że sprawę zadośćuczynienia za straty wojenne autor traktuje poważnie.

Autor jest bliski prawdy, że odpowiedzialność za stan relacji między dwoma partnerami przy ich ogromnej dysproporcji spada na partnera większego i, dodajmy, nieporównanie bardziej w Europie wpływowego. Nie wyciąga jednak z tego przeświadczenia konsekwencji, jakiej byśmy się spodziewali. Niemal powszechnie oczekiwaliśmy, że Niemcy zarzucą swoją konfrontacyjną wobec polskich interesów politykę wschodnią, że przyhamują, że podejmą dialog. Nie, Niemcy przez ostatnie dwie dekady pozostawali na polskie interesy głusi. Po wejściu Polski do UE rynek pracy dla Polaków też otworzyli jako jedni z ostatnich. Ich działania pokazują, że nawet gdybyśmy stanęli na równi, czy ‘na wysokości oczu’, w co wierzy Kędzierski, nadal niechętnie będą wysłuchiwać naszych racji. Być może liczą na partnera, który sam z siebie będzie bardziej nastawiony na słuchanie. 

Kędzierski podjął próbę zaprezentowania jakiegoś polubownego rozwiązania dla poprawy stosunków pomiędzy naszymi krajami. Proponuje, byśmy dla ich naprawy i dla dobra przyszłej współpracy, podjęli się pracy organicznej i skupili na małych projektach. 

Bardziej mnie jednak niepokoi, że ta gotowość do kompromisu i przyjmowania każdej niemieckiej narracji, ta podatność na opinie sąsiada, który góruje populacją, PKB i, nie przeczę, paroma innymi, istotniejszymi niż PKB przewagami, wciąż jest przejawem mikromanii i mentalności peryferyjnej. Bezkrytyczna akceptacja niemieckiej perspektywy odzwierciedla przecież niemal w czystej postaci mentalność elity kraju podporządkowanego i zależnego, która bez szemrania przyjmuje sądy i zalecenia z metropolii. Ta mentalność jest anachroniczna, powinniśmy ją byli dawno przezwyciężyć. Jeśli innym z tym dobrze, w porządku. Mnie takie myślenie jest obce.

Artur Kluczny

Ostatnie Wpisy

Cztery kluczowe wyzwania dla Polski

2023.12.11

Fundacja Republikańska

Rzeczy Wspólne 46

2023.11.27

Fundacja Republikańska

Młodzieżowe rekomendacje polityk społecznych.

2023.10.31

Fundacja Republikańska

WSPIERAM FUNDACJĘ

Dołącz do dyskusji

Administratorem danych osobowych jest XXX, który dokonuje przetwarzania danych osobowych Użytkowników zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (t. jedn. Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 926 ze zm.) oraz ustawy z dnia 18 lipca 2002 roku o świadczeniu usług drogą elektroniczną (Dz. U. nr 144, poz. 1204 ze zm.). Operator Serwisu zapewnia Użytkownikom realizację uprawnień wynikających z ustawy o ochronie danych osobowych, w szczególności Użytkownik ma prawo wglądu do swoich danych osobowych oraz prawo do ich zmiany, poprawiania i żądania ich usunięcia.