Wyjść z cienia hegemona
Musimy się przyzwyczaić do cierpkich relacji z Niemcami. Warszawę i Berlin dzielą sprzeczne interesy, polityczna tradycja i cele. Kryzysów podobnych do tego związanego z wetem w sprawie budżetu będzie więcej.
Po upadku muru berlińskiego Polska nie przyjęła właściwie żadnej spójnej strategii dotyczącej relacji z Niemcami. Do momentu przystąpienia do Unii Europejskiej Berlin był traktowany jak adwokat, który miał zabiegać o nasze sprawy we Wspólnocie. Był to okres zbieżności interesów Warszawy i Berlina. Zarówno Polsce jak i Niemcom zależało na integracji naszego kraje z UE. Dla nas oznaczało to powrót do świata zachodniego, dla Niemców odsunięcie od swojego terytorium sfery chaosu, powstałej po upadku ZSRS. ,
Od 2004 r., gdy staliśmy się członkiem UE, polska klasa polityczna nie wiedziała właściwie, jak traktować najsilniejsze europejskie państwo. Z jednej strony niemieckie firmy modernizowały naszą gospodarkę, zapewniając tysiące miejsc pracy i dostęp do nowoczesnych technologii. Z drugiej jednak narastała arogancja polityków z Berlina, którzy nawet niespecjalnie kryli się z tym, że nie będą nigdy traktować Polski jak partnera. Chyba najbardziej obrazowo pokazywał to tzw. Trójkąt Weimarski, w którego skład wchodzą przywódcy Francji, Niemiec i Polski. W założeniu, czy może raczej w przekazie propagandowym, miał być nowym europejskim stabilizatorem. W rzeczywistości na szczytach Trójkąta nigdy nie zapadały znaczące decyzje, a różnice interesów, np. Francji i Polski, były tak duże, że najważniejszym przekazem był uścisk dłoni. Niemcy nie zamierzali w ten sposób awansować Polski do miana państw kluczowych dla UE, a raczej starali się pokazać, że mają nasz kraj po swojej stronie.
Było więc jasne, że prędzej czy później relacje między Berlinem i Warszawą znajdą się w impasie. Musiał przecież nadejść moment, w którym Polacy przestaną być petentem i zaczną dążyć do emancypacji.
Niezbyt przydatna historia
Na brak pomysłu na stosunki z Niemcami w III RP wielki wpływ miał fakt, iż dotychczas opisane koncepcje nie za bardzo pasują do dzisiejszej rzeczywistości. Według pierwszego pomysłu, dość powszechnie obowiązującego w II RP, Polska powinna zabiegać o to, by relacje Warszawa-Berlin i Warszawa-Moskwa zawsze były lepsze niż stosunki Moskwa-Berlin. Drugi, wypowiedziany przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, mówił o tym, że Warszawa powinna zachowywać balans i równowagę między Moskwą a Berlinem. Nie powinna zbliżać się do jednego z tych państw, by nie prowokować drugiego. Trzeci wreszcie, opisany przez Adolfa Bocheńskiego, skupiał się tym, że Polska powinna dążyć do tego, by ekspansjonizm niemiecki skierować dalej na Wschód. W ten sposób nie tylko mogłaby go odsunąć od siebie, ale też przysporzyć sobie korzyści.
Można się spierać, która z tych idei była najlepsza. Najistotniejsze jest dziś to, że Niemcy, gdy się rodziły, nie były naszym sojusznikiem militarnym, nasze kraje nie znajdowały się w największym w historii nowożytnej aliansie obronnym, nie łączyła nas tak bliska współpraca gospodarcza, granica między naszymi krajami nie była otwarta, nie łączyła nas tak bliska wspólnota wartości (demokracja, wolności obywatelskie, tolerancja), Paryż nie był najbliższym sojusznikiem Berlina, Wielka Brytania nie była w Europie zmarginalizowana, a Rosja nie została tak bardzo odrzucona na wschód i wyizolowana.
Nigdy w historii Niemcy tak bardzo nie stawiały na dominację gospodarczą, zamiast politycznej i militarnej. Nigdy też na terytorium tego kraju – oczywiście w okresie pokoju – nie stacjonowało tak wielu obcych żołnierzy, a ich własna armia nie była tak słaba. Nigdy wreszcie kraj ten nie miał tak głęboko ugruntowanej demokracji, w której nie ma istotnych sił pragnących zmienić ustrój na jakąś formę tyranii.
Nawet jeżeli uznamy, że dzisiejszy rząd w Berlinie realizuje podobne cele jak jego poprzednicy od czasu zjednoczenia Niemiec przez Prusy – przywództwo w Europie i dominacja w środkowo- wschodniej części kontynentu – to musimy przyznać, że metody zmieniły się diametralnie. I za to możemy dziękować Bogu… oraz Amerykanom, którzy napisali Niemcom konstytucję oraz przeprowadzili w tym kraju transformację ustrojową.
Ambicje największego narodu w Europie?
Wyzbycie się przez Niemcy dążeń militarystycznych ma dla Europy, a szczególnie dla Europy Środkowej, ogromne znaczenie. Oznacza przecież lata stabilizacji i braku rozlewu krwi, cierpień i gwałtu. Spoglądając na ostatnie ćwierćwiecze możemy także uczciwie powiedzieć, że mamy do czynienia z niespotykaną od wieków prosperity oraz rosnącym dobrobytem. Niewątpliwie bliskość Niemiec, najsilniejszej gospodarki Europy i jednej z czołowych na świecie, należy uznać za zaletę, ponieważ daje możliwość kooperacji z potężnymi, nowoczesnymi firmami, a przez szansę ciągłego unowocześniania własnego przemysłu. Tysiące polskich menedżerów dzięki pracy dla niemieckich koncernów zyskało także unikalne doświadczenie w dziedzinie zarządzania czy rozwoju nowych gałęzi przemysłu.
Jeśli jednak sąsiedztwo Niemiec i korzyści z tego płynące są dla Polski tak znaczące, to dlaczego z każdym rokiem rośnie nieufność wobec zachodniego partnera? Klucz leży w permanentnym dążeniu do hegemonii. Niemcy, szczególnie po zjednoczeniu, a właściwie inkorporowaniu NRD przez RFN, stały się nie tylko najbardziej licznym krajem w Unii Europejskiej, ale także zdecydowanie najpotężniejszą gospodarką. W tej sytuacji naturalnym celem tamtejszych elit politycznych jest przełożenie tej wielkości na wymiar polityczny. Ni mniej, ni więcej musi to oznaczać dążenie do zmiany układu sił w Europie. I tu – mimo różnic, jakie dzielą dzisiejsze Niemcy od tych sprzed osiemdziesięciu czy stu pięćdziesięciu lat – jak bumerang wracają doświadczenia historyczne. Czy przed I wojną światową nie taki był właśnie cel polityki Berlina? Czy nie chodziło o wyrwanie się z żelaznego uścisku dominującej na morzach Royal Navy oraz brytyjskiej gospodarki? Czy nie chodziło o znalezienie przestrzeni rozwoju dla rosnących w siłę Niemiec?
Dziś rolę Wielkiej Brytanii przejęły Stany Zjednoczone i dopóki one sprawują przywództwo świata zachodniego, dopóty Niemcy muszą stać w drugim szeregu. Coraz wyraźniej widać jednak, że ta rola nie spełnia ich ambicji. A to oznacza, że sąsiadom będzie coraz trudniej.
Rosja kluczem do wielkości
Aby zmienić układ sił w Europie, Berlin potrzebuje silnego sojusznika, który spełniałby dwie funkcje: stanowił przeciwwagę polityczną dla Stanów Zjednoczonych oraz pomagałby w uzyskaniu przewagi gospodarczej. Do tej roli idealnie pasuje Rosja, która co prawda nie dysponuje potęgą Związku Sowieckiego, ale ciągle prowadzi politykę globalną. USA są dla niej ciągle wrogiem pierwszoplanowym. Na dodatek Kreml posiada ogromne możliwości oddziaływania w różnych częściach świata oraz nie waha się przed użyciem siły.
Dlatego relacje Berlin-Moskwa muszą być dla nas kluczowe z punktu widzenia postrzegania polityki niemieckiej. Niestety, żadna z opisanych wcześniej polskich koncepcji polityki wobec zachodniego sąsiada nie odnajduje tu zastosowania. W dążeniu Niemiec do hegemonii Polska – o ile nie zamierza zostać jednym z księstw „nowego cesarstwa” – nie może odegrać żadnej pozytywnej roli. Co więcej, dążenia rządu w Warszawie do upodmiotawiania się na arenie europejskiej są odbierane jako przeszkoda w realizacji planu zmiany układu sił. Zachowując swoje dążenia do prowadzenia możliwie najbardziej samodzielnej polityki Polska z oczywistych powodów nie będzie w stanie ułożyć sobie przyjaznych relacji z Niemcami. A już na pewno nie będzie w stanie balansować między Berlinem i Moskwą. Żadna z tych stolic po prostu nie potrzebuje Warszawy do wzmocnienia swojej pozycji.
Weźmy przykład gazociągu Nord Stream 2. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym analitykiem, by się zorientować, że dokończenie tego przedsięwzięcia na lata uzależniłoby Unię Europejską od rosyjskiego gazu. Dla Niemiec nie wiązałoby się to jednak z większym zagrożeniem, ponieważ tamtejsze firmy zarabiałyby miliardy na dystrybucji tego paliwa na rynku unijnym. Co więcej, gazociąg zapewniałby niemieckim koncernom przewagę konkurencyjną, ponieważ mogłyby kupować gaz taniej niż konkurenci z innych krajów.
Realizacja tego przedsięwzięcia umacniałaby dodatkowo więzy między Rosją i Niemcami, ponieważ oba kraje zapewniałyby sobie kontrolę w dostawach strategicznego surowca. Niemiecko-rosyjski projekt nie tylko więc uderza w interesy Europy Środkowej, gdyż omija terytoria tych krajów, ale także – co wiele razy podkreślał prezydent USA Donald Trump – jest sprzeczny z interesami Sojuszu Północno-Atlantyckiego. Zapewniał przecież Kremlowi ogromne dochody, ale także monopolistyczną pozycję na rynku europejskim uznawanym za wrogi.
Dla Polski istotne jest, że szybkie dokończenie NS2 było przez Niemcy traktowane jako ruch wyprzedzający dla budowy konkurencyjnego dla tego przedsięwzięcia gazociągu Baltic Pipe, który ma umożliwić przesył gazu z Norwegii, przez Danię, do naszego kraju. „Polska buduje własny gazociąg, konkurencyjny wobec rur Nord Stream. Także dlatego Polska byłaby w lepszej sytuacji, jeśli niemiecko-rosyjski gazociąg nie zostałby uruchomiony. Kraj ten mógłby stać się czymś w rodzaju hubu energetycznego Europy Środkowej i Wschodniej” – pisał kilka miesięcy temu Die Welt. Oznaczałoby to, że Polska pełniłaby rolę, jaką dla siebie przewidzieli Niemcy. Co więcej, uzyskanie przez nasz kraj silnej pozycji na rynku dystrybucji gazu znacznie oddalałoby od siebie Niemcy i Rosję, ponieważ pozbawiałoby te kraje pola do bliskiej współpracy w strategicznym sektorze.
Warto tu zaznaczyć, że Baltic Pipe jest projektem popieranym przez Unię Europejską jako przedsięwzięcie strategiczne, a Nord Stream 2 budzi we Wspólnocie wiele wątpliwości, gdyż jest sprzeczny z jej interesami. W tej kwestii Niemcy nie kierują się jednak interesem Unii, a własnym. Nawet jeżeli jest on sprzeczny z unijną strategią.
Oczywiście, dokończenia budowy NS2 nie udałoby się zablokować, gdyby nie zdecydowana postawa administracji amerykańskiej, która zagroziła sankcjami dla firm uczestniczących w projekcie. Prezydent USA Donald Trump jasno pokazał dwubiegunowość niemieckich elit, które z jednej strony korzystają z bezpieczeństwa zapewnianego przez Amerykę i NATO, a z drugiej wzmacniają pozycję państwa traktującego oficjalnie sojusz jako wroga.
Po pierwsze podmiotowość
Rozgrywka wokół Baltic Pipe pokazuje jednak, że po pierwsze Niemcy wcale nie trzymają w ręku wszystkich atutów, a po drugie nie tylko Polska widzi niebezpieczeństwo w silnej współpracy rosyjsko-niemieckiej.
Poza wspomnianą amerykańską administracją – zmiana na fotelu prezydenta prawdopodobnie niewiele w tej kwestii zmieni – widzimy też na przykład duże zaangażowanie Danii, a zwłaszcza Norwegii, dla której sojusz energetyczny Berlin-Moskwa oznaczałby wypychanie z rynku paliw.
Wbrew pozorom, krajów patrzących krzywo na rosnącą hegemonię Niemiec jest coraz więcej. Obawiają się one, że dobrobyt i władza staną się udziałem najsilniejszego.
Wspólna obawa rodzi nowe sojusze. Przykładem jak łatwo o porozumienie, gdy w grę wchodzi budowanie przeciwwagi wobec Niemiec niech znów posłuży Baltic Pipe. „Trwające od kilku lat przygotowania do budowy Baltic Pipe już doprowadziły do usunięcia zadawnionych sporów Warszawy z Kopenhagą. Oba kraje podpisały jesienią 2018 r. umowę w sprawie rozgraniczenia akwenów na południe od wyspy Bornholm, o które Polska i Dania spierały się ponad 40 lat. Właśnie na tych wodach ma być ułożony Baltic Pipe” – pisało kwietniu 2019 r. Deutsche Welle.
Z punktu widzenia Polski, kraju w skali Unii Europejskiej dużego i stabilnego ekonomicznie – kluczowe wydaje się dążenie do wzmacniania podmiotowości gospodarczej, politycznej i kulturowej. Spory gospodarcze, które co jakiś czas wybuchają między krajami starej oraz nowej Unii, czyli głównie między Polską a Niemcami i Francją, pokazują, że Europa Środkowa stała się realną konkurencją dla najbogatszych. Choć Niemcy zdominowały handel w Unii Europejskiej, to jednak swoją pozycję zawdzięczają w dużej mierze współpracy z krajami naszego regionu. To dzięki nim koszty produkcji niemieckich firm są niższe, mają one dostęp do wykwalifikowanej siły roboczej i wysoko wyspecjalizowanych i innowacyjnych kooperantów. O ile więc Niemcy w znacznej mierze napędzają i stabilizują europejską gospodarkę, o tyle Europa Środkowa napędza i stabilizuje Niemcy. Mamy więc do czynienia z wzajemną zależnością.
Nie oznacza to wcale, że wszystkie kraje naszego rejonu są w pełni uzależnione od Niemiec. O ile taka opinia będzie słuszna w przypadku Czech, o tyle w przypadku Polski już nie. Cykle koniunktury u naszego zachodniego sąsiada w coraz mniejszym stopniu odbijają się na naszej gospodarce.
Oznacza to, że Polsce udało się w dużej mierze uniezależnić od niemieckiej machiny i rozwijać się w wyznaczanym przez siebie kierunku. Aby to kontynuować, konieczne jest szukanie nowych, strategicznych partnerów. Oczywistym kierunkiem wydają się tu Stany Zjednoczone. Z jednej strony są krajem o największym potencjale gospodarczym, z drugiej zaś są zainteresowane utrzymaniem politycznej równowagi sił w Europie, co oznacza uniemożliwianie wszelkich prób zbliżenia Niemiec do Rosji. Z trzeciej potrzebują partnerów w Europie, którzy nie będą kwestionować amerykańskiego przywództwa. Uaktualniając nieco koncepcję dotyczącą relacji Berlin-Warszawa-Moskwa, można powiedzieć, że Polska powinna dziś dbać, by relacje Warszawa-Waszyngton były lepsze niż Berlin-Waszyngton oraz zabiegać o to, by zbliżenie Berlin-Moskwa nie przekształciło się w bliską współpracę gospodarczą.
Sieć powiązań
Kolejną drogą budowania podmiotowości jest tworzenie sieci powiązań regionalnych, ale też europejskich, które dają możliwość zawierania sojuszy blokujących w sytuacjach, gdy Niemcy – często razem z Francją, Holandią czy Belgią – próbują swoje rozwiązania forsować za pomocą szantażu czy niejasnych procedur. Jak pokazuje przykład polsko-węgierskiego weta w sprawie powiązania wypłaty funduszy unijnych z praworządnością, montowanie takich koalicji jest nie tylko możliwe, ale daje realną siłę.
Każdy kraj, który pragnie osiągać swoje cele w Unii Europejskiej musi mieć armię ludzi osadzonych w brukselskich strukturach. W tej kwestii należy brać przykład z Niemiec, które dzięki takiej sieci urzędników są nie tylko dobrze poinformowani o każdym projekcie tworzonym przez unijną administrację, ale mają wręcz możliwość wpływania na kształt dokumentów na każdym jego etapie. To zapewnia im znaczną przewagę nad innymi krajami.
Polska potrzebuje dziś dobrze przemyślanego programu przygotowywania młodych ekspertów do pracy dla kraju w strukturach UE. Tacy ludzie mogą nie tylko blokować niekorzystne dla nas rozwiązania, ale także wpływać na wspólnotę od środka. Oni znacznie skuteczniej niż politycy mogą prezentować punkt widzenia Europy Środkowej i przekuwać go na język regulacji prawnych.
Mariusz Staniszewski – Absolwent nauk politycznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Kierował działem krajowym „Rzeczpospolitej”, pełnił funkcje sekretarza redakcji „Do Rzeczy” i zastępcy redaktora naczelnego „Wprost”, był redaktorem naczelnym „Rzeczy Wspólnych”. Był wiceprezesem Polskiego Radia. Prezes zarządu Techfilm sp. z o.o.