Praca zbiorowa
W potocznym przekonaniu, a już w szczególności w umysłach liberalnej części polskiej sceny politycznej transformacja gospodarcza była zaplanowanym działaniem przeprowadzonym przez ówczesnego ministra finansów Leszka Balcerowicza na przełomie lat 1989 i 1990. Otworzyła ona rynek na podmioty prywatne, zarówno krajowe, jak i zagraniczne, stworzyła ramy wolnej konkurencji i instytucje, które miały ją wspierać. Sukces to efekt właśnie dobrego planu i jego konsekwentnej egzekucji (czyli ciężkiej pracy elit politycznych).
Rzadko kiedy liberałowie wspominają o milionach Polaków dotkniętych negatywnymi efektami transformacji. Jeżeli już mowa o udziale licznych grup, to podkreśla się wspaniałość rodzącej się klasy średniej, która z odwagą weszła na rynek i budowała swoje firmy od sprzedawania byle czego na bazarowych stoiskach, by stworzyć dumnego „średniaka” z setką pracowników i zagranicznymi kontraktami.
Mit założycielski
Takie postrzeganie i gloryfikowanie grupy przedsiębiorców wynika z fundamentalnego przekonania, że kapitalizm to system równych szans dla wszystkich, w którym każdy może przejść drogę od pucybuta do milionera. Liczą się chęci, ambicje, umiejętności. Podczas transformacji kazano wierzyć Polakom, że taka właśnie będzie nowa Polska. Niestety, rzeczywistość nieco rozeszła się z planem. Wielu przedsiębiorcom się udało i do dziś budują swoje majątki. Jeszcze większa grupa wannabe biznesmenów czy zwykłych pracowników straciła jednak w tamtych latach majątek i sens życia.
Niemniej utwierdzanie się w micie i wierze, że kapitalizm przyniesie wolność i dostatek, było bardzo ważne dla Polaków i pomagało im przetrwać liczne trudności okresu przełomu. Bez konsekwentnego parcia do przodu nie byłoby dzisiejszej Polski.
Mit założycielski III RP miał dwa oblicza. Dla jednych hasło „wolny rynek” miało oznaczać faktyczną wolność działania, wdrażania innowacji, szukania nowych rozwiązań i produktów. Tę grupę tworzyli przedsiębiorcy, którzy mieli budować nowy rynek pracy (w miejscu „uspołecznionych” przedsiębiorstw, które w dużej mierze reformy Balcerowicza doprowadziły do bankructwa). Dla większości pracowników „wolny rynek” miewał jednak w latach 90. gorzki wymiar. „Wolny rynek” często był wyjaśnieniem zamykanych zakładów, zwolnień i obniżek pensji.
Dziś, po przeszło 30 latach, możemy z dumą powiedzieć, że transformacja się udała. Warto jednak przeanalizować, jak obie ze wspomnianych wyżej grup ją przeszły i jaki jest ich udział w sukcesie.
Punkt startu
Polska w okresie przeobrażeń była państwem zadłużonym, w stagnacji gospodarczej, trapionym inflacją i niedoborami podstawowych towarów. Była to w głównej mierze konsekwencja kryzysu gospodarczego przełomu lat 70. i 80., na którego fali (za pośrednictwem strajków) Solidarność w sierpniu 1981 r. została zalegalizowana. Kryzys ten w normalnych warunkach pewnie zakończyłby się w ciągu maksymalnie dwóch, trzech lat, ale nasza historia nie należy do szczęśliwych. Stan wojenny ogłoszony niedługo po „festiwalu wolności” zakonserwował niewydolny system i pogłębił jego problemy. Inflację zatajono przez reglamentację (system kartkowy).
W 1989 r. rozpoczął się demontaż centralnego systemu planowania i ustalania cen. Tym samym skończyło się też ukrywanie inflacji. Na koniec 1989 r. wyniosła ona ponad 250 proc. W kolejnych dwóch latach ciągle rosła.
Polska gospodarka końca lat 80. była mało konkurencyjna na rynkach międzynarodowych. Eksportowaliśmy niewiele (w latach 1986–1990: 13 mld dol.; dla porównania w latach 2011–2016: 201 mld dol.), a naszym największym odbiorcą był ZSRR (ponad 20 proc.). Polskie produkty nie radziły sobie na Zachodzie, a popyt krajowy wynikał z braku alternatyw. W gospodarce niedoborów to przemysł dyktował warunki klientom i nie musiał podążać za ich oczekiwaniami. Sytuacja miała się jednak szybko zmienić. Duży kapitał prywatny, a już w szczególności zagraniczny, praktycznie nie istniał.
Polska Rzeczpospolita Przedsiębiorcza
Reformy gospodarcze i ustrojowe rozpoczęły się na dobre jeszcze przed objęciem władzy przez rząd Tadeusza Mazowieckiego, w którym zasiadał również Leszek Balcerowicz. Na gruncie mikroekonomicznym za znacznie istotniejsze należy uznać zmiany ustawowe zaproponowane przez rząd Mieczysława Rakowskiego (a konkretnie ministra przemysłu Mieczysława Wilczka) i uchwalone przez Sejm pod koniec 1988 r. Ustawa o działalności gospodarczej, potocznie nazywana ustawą Wilczka, wprowadziła do polskiego porządku prawnego i na długo w nim zakorzeniła zasadę (przynajmniej na poziomie deklaratywnym) „co nie jest zakazane, to jest dozwolone”. Innymi słowy, miała pozwolić ludziom przedsiębiorczym działać w duchu leseferyzmu.
Efektem tych zmian była eksplozja przedsiębiorczości – jak to określił prof. Sławomir Kamosiński w pracy naukowej „Przedsiębiorcy i przedsiębiorczość a recesja transformacyjna w Polsce po 1989 roku”. Pisze on: „Nawet jeśli jednostki aktywne gospodarczo nie mieściły się w zakresie pojęcia przedsiębiorcy, które zaproponował Józef Schumpeter, to, nawiązując do jego myśli, należy stwierdzić, że to ta grupa po 1989 roku była podmiotem inicjującym dynamiczne zmiany w polskiej gospodarce, określane mianem twórczej destrukcji. Eksplozja zasobu przedsiębiorczości obserwowana w tym okresie odbywała się w czasie recesji transformacyjnej, która miała miejsce w latach 1990–1991. Obserwowano wówczas w klasycznej formie schumpeterowskiej zjawisko wykorzystania przez aktywne jednostki recesji jako trampoliny do sukcesu w biznesie”.
Tak zaczęła się rodzić polska klasa średnia/przedsiębiorcza, która istnieje do dziś. Są to zarówno małe działalności specjalistyczne, jak i całkiem spore firmy przemysłowe, budujące dobrobyt współczesnej Polski (np. Selena, Atlas, Itaka, Tele-Fonika, Fakro, Indykpol, Vectra – wszystkie założone w latach 1989–1992). Według badań firmy Bisnode z 2019 r.[1] 1 z niespełna 26 tys. firm założonych w 1989 r. aż 60 proc. przetrwało 30 lat. Trudno o bardziej namacalny przykład długofalowych efektów tych reform.
Jakie były główne czynniki sukcesu polskich przedsiębiorców? Po pierwsze, polska gospodarka posiadała duży i prawie w ogóle niewykorzystany potencjał prywatnej inicjatywy, pomysłowości, pozytywnego kombinatorstwa. W momencie ich uwolnienia przez generalne zezwolenie na prywatną działalność gospodarczą mnóstwo Polaków zaczęło z tego korzystać. Pionierzy biało-czerwonej przedsiębiorczości mieli do wykonania podwójną pracę – musieli zrozumieć, jak prowadzić firmę, żeby osiągała zysk, i nauczyć się rynku jako reprezentacji zbiorowych oczekiwań i potrzeb konsumentów, którzy sami przecież dopiero pobierali pierwsze lekcje kapitalizmu.
Tabela 1. Podmioty gospodarki narodowej zarejestrowane w rejestrze REGON, stan na 31 XII a – bez osób prowadzących gospodarstwa indywidualne w rolnictwie, b – w latach 1990–2000 zakłady osób fizycznych w 1990 r. – dane Ministerstwa Finansów.
(źródło: opracowanie własne na podstawie opracowania GUS Polska 1989–2014)
Konsumenci szybko uczyli się nowej roli, którą było recenzowanie jakości produktów oferowanych na rynku. Realna sprzedaż w handlu spadła w 1990 r. o 9 proc., ale od następnego roku stale wzrastała w tempie 7–9 proc. rocznie. Co ważne, wysoki udział w tej sprzedaży miały produkty z importu, które szybko wypierały krajową produkcję przemysłową (spadek w 1990 r. o 24 proc.). Zacytujmy znów prof. Kamosińskiego: „Nowa grupa przedsiębiorców, zakładająca po 1989 roku firmy, często spontanicznie, pod wpływem impulsu, pozwoliła społeczeństwu poznać ducha kapitalizmu, odsłoniła meandry konsumpcji w warunkach wolnego rynku, przyspieszyła zmiany asortymentowe produkcji, dostosowując ją do bieżących potrzeb. Istotne jest to, że owi przedsiębiorcy dali szansę społeczeństwu na łagodniejsze przejście, dokuczliwego niekiedy, czasu pierwszych miesięcy transformacji ustrojowej. Swoją codzienną pracą ta grupa zawodowa dowodziła, że proces zachodzących w gospodarce zmian jest nieodwracalny. Nawet jeśli omawiana grupa nie mieściła się w ramach pojęcia przedsiębiorcy, które zaproponował Józef Schumpeter, to – nawiązując do jego myśli – należy stwierdzić, że to oni po 1989 roku byli podmiotem inicjującym dynamiczne zmiany w polskiej gospodarce. Ich innowacyjność polegała na tym, że łamali zasady socjalistycznej bierności, podejmowali ryzyko założenia i prowadzenia firmy, poszukiwali dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości”.
Za większością prywatnych biznesów (może z wyjątkiem uwłaszczonej nomenklatury) stała ciężka praca – zarówno samych przedsiębiorców, jak i ich pracowników. To była prawdopodobnie najpoważniejsza zmiana mentalnościowa między schyłkowym PRL a III RP – drastyczne odejście od zasady „czy się stoi, czy się leży” (gwarancja zatrudnienia i płacy) do masowego bezrobocia i często niskich płac (wzrost nierówności dochodowych).
Dwa oblicza pracy jako dobra
Warto na chwilę skupić się na tym drugim zjawisku, a mianowicie ekstensywności pracy. Historia polskich przemian gospodarczych doskonale unaocznia znane prawidła ekonomii, że nadmiar jakiegoś dobra prowadzi do obniżenia jego ceny, a nierzadko również marnotrawstwa. Tak właśnie było z masową pracą nisko i średnio wykwalifikowanych pracowników.
Oficjalne dane z 1989 r. podają liczbę 17,5 mln zatrudnionych. Nigdy w przeszło 30-letniej historii III RP nie zbliżyliśmy się do tego poziomu. Chyba że wliczymy 1,6-milionową grupę samozatrudnionych – w takim przypadku można powiedzieć, że poziomy wyrównały się niemal dokładnie po 30 latach, w 2018 r. (na jego koniec zatrudnienie wyniosło 15,9 mln pracowników w całej gospodarce). Co ważne, aż 25 proc. pracowników w 1989 r. zatrudnionych było w rolnictwie. Dziś ten wskaźnik wynosi znacznie poniżej 10 proc. i jest jedną z najważniejszych miar zmian gospodarczych. Drugą miarą, równie ważną, jest udział sektora publicznego w zatrudnieniu. W 1990 r. sektor publiczny zatrudniał 52 proc. Polaków. Pozostałe 48 proc. pracowało w indywidualnych gospodarstwach rolnych lub prowadził własną działalność, w tym w wolnych zawodach. Obecnie ten stosunek wynosi prawie 20 proc. do 80 proc.
Wykres 1. Zatrudnienie w sektorach (% całości)
(źródło: opracowanie własne na podstawie danych Banku Światowego)
Wykres 2. Zgłoszenia patentowe mieszkańców Polski
(źródło: opracowanie własne na podstawie danych Banku Światowego)
W 1993 r. zatrudnienie wynosiło już tylko nieco ponad 15 mln. 2,8 mln bezrobotnych walczyło o jakąkolwiek pracę i jakiekolwiek wynagrodzenia. W takiej sytuacji pracodawcy mogli oferować bardzo niskie płace. Zjawisko to towarzyszyło nam przez blisko 30 lat, by dopiero niedawno przeistoczyć się w rynek pracownika, na którym to on może przebierać w ofertach.
Tymczasem rynek pracodawcy na początku lat 90. nie zachęcał przedsiębiorców do przesadnych inwestycji i innowacyjności technologicznych. Dobrze obrazują to dane o liczbie patentów rejestrowanych przez polskie podmioty w przeliczeniu na 1 tys. Mieszkańców (wykres 2). Liberalna doktryna wdrażana od 1989 r. przesunęła (deklaratywnie) ciężar finansowania badań i rozwoju z sektora publicznego (na którym bardzo oszczędzano) na prywatny (który miał sam dostrzec w tym możliwość zwiększania swoich zysków, lecz długo się na to nie decydował).
Po kryzysie końca lat 70. polska nauka odzyskiwała wigor w kolejnym dziesięcioleciu, ale po 1990 r. znalazła się w zapaści, z której zaczęła podnosić się dopiero ok. 2010 r. Wciąż jednak nie osiągnęliśmy poziomu PRL (statystycznie!). Wspomina się o tym często w porównaniach Polski z państwami rozwiniętymi – wskaźnik środków przeznaczanych na naukę w sektorze prywatnym jako procent PKB jest u nas wciąż znacznie niższy niż w OECD [2]. W 1990 r. było to 0,86 proc. (średnia OECD to 2,1 proc.), później wskaźnik cały czas malał, aż do dołka w 2003 r. (0,54 proc.; OECD – 2,11 proc.).
Tania i łatwo dostępna siła robocza była najprostszym rozwiązaniem dla zwiększania produkcji dóbr i usług. Ten model wykorzystywał nie tylko kapitał krajowy, lecz także (a może nawet – przede wszystkim) kapitał zagraniczny. Zanim jednak wskażemy na skutki takiej sytuacji na rynku pracy dla wtórnej akumulacji kapitału w gospodarce, dokładnie przeanalizujmy, jakie reformy złożyły się na powstanie w początku lat 90. rynku pracodawcy.
Doktryna szoku Balcerowicza – Sachsa
Bardzo liberalne reformy schyłku PRL miały na celu nie tylko (o ile w ogóle) poprawę standardu życia Polaków. Leseferyzm w gospodarce miał też utorować postkomunistycznej nomenklaturze drogę do uwłaszczenia się na majątku narodowym, np. na przedsiębiorstwach państwowych lub ważnych międzynarodowych kontraktach czy krajowych monopolach. To zjawisko, dostrzegane przez Solidarność, było jednym z czynników, który skłaniał do szybkich i gruntownych reform rynkowych, zrównujących status podmiotów prywatnych z państwowymi, w których wciąż dominowali jako kadra kierownicza reprezentanci ancien régime’u.
W sierpniu 1989 r. powołany został rząd Tadeusza Mazowieckiego, w którym za reformy gospodarcze miał odpowiadać wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz. Plan zakładał bardzo szybkie wdrożenie kilkunastu kluczowych zmian w ustroju gospodarczym państwa i systemie finansów publicznych. Dynamika tych zmian, ich kompleksowość, głębokość miały stworzyć wrażenie nieodwracalności, aby przekonać społeczeństwo do podjęcia trudnego, ale wykonalnego zadania „nauczenia się” kapitalizmu.
Plan został przygotowany bardzo szybko (w październiku gotowy był zarys), ustawy trafiły do parlamentu w grudniu tego samego roku i zostały ekspresowo przyjęte. Z pewnością nie udałoby się go wykonać w tak krótkim czasie, gdyby nie to, że jego opracowanie rozpoczęło się już za rządów Rakowskiego, o czym wspominał w książkach i wywiadach Jeffrey Sachs, szara eminencja i doradca Balcerowicza. Można zresztą powiedzieć, że główne założenia planu reform były gotowe jeszcze przed powołaniem rządu Mazowieckiego – opierał się on bowiem na tzw. konsensusie waszyngtońskim, czyli wytycznych rządu USA i Międzynarodowego Funduszu Walutowego dla państw przechodzących transformację gospodarczą.
Co zakładał konsensus waszyngtoński, a więc i plan Balcerowicza? Oba programy główny nacisk kładły na ustabilizowanie sytuacji makroekonomicznej (obniżenie deficytu budżetowego, ograniczenie inflacji), aby państwo w ogóle mogło skutecznie funkcjonować. Dalej konieczne było stworzenie instytucji wolnorynkowych – uwolnienie cen i zapewnienie swobody konkurencji, z udziałem nie tylko podmiotów krajowych, lecz także międzynarodowych. Żeby możliwe było dopuszczenie tych ostatnich, konieczne były zarówno ułatwienia w inwestycjach, jak i zniesienie ceł oraz barier celnych. Wreszcie bardzo ważne było jak najszybsze odejście od własności państwowej w gospodarce, co miało nastąpić przez program powszechnej komercjalizacji, a następnie prywatyzacji lub likwidacji przedsiębiorstw (gdyby po komercjalizacji okazały się nierentowne). I na koniec jeden z najbardziej oczywistych ruchów – „legalizacja” bezrobocia, czyli likwidacja PRL-owskiego obowiązku pracy.
Co ciekawe, konsensus wprawdzie obowiązuje do dziś, ale po kryzysie lat 2007–2008 przestano traktować go jak prawdy wykute w kamieniu. Ekonomiści zauważyli bowiem, że polityka zaciskania pasa i uelastyczniania rynku pracy wcale nie pomaga w długofalowym uzdrowieniu gospodarki po kryzysie. Jednym z najbardziej zagorzałych krytyków tych założeń jest noblista Joseph Stiglitz, który wprost odnosił się do zastosowanej w Polsce doktryny szoku i wskazał, że tak głębokie reformy nie tylko nie pozwoliły osiągnąć optymalnego wzrostu gospodarczego, lecz także wpędziły wiele osób w nędzę i strukturalne bezrobocie, bez żadnych korzyści dla gospodarki. Trudno nie zgodzić się ze Stiglitzem. Żeby jednak wykazać prawdziwość jego słów, trzeba przyjrzeć się temu, jak kluczowe reformy wpłynęły na spadek zatrudnienia i sytuację nowych bezrobotnych.
Im dalej w las, tym wyższe bezrobocie
Umożliwienie formalnej utraty pracy w wyniku procesów rynkowych wraz z bardzo drastycznymi ruchami wobec przedsiębiorstw państwowych położyły podwaliny pod rynek pracodawcy. Skuteczna likwidacja państwowych gospodarstw rolnych, których istnienie wprawdzie ekonomicznie rzadko miało sens, ale które często były jedynym centrum aktywności ludności wiejskiej, „zamurowała” na bezrobociu kilkaset tysięcy Polaków. Zostali oni pozbawieni alternatyw, gdyż PGR był często jedynym pracodawcą w regionie, który też szybko stawał się wykluczony komunikacyjnie (brak połączeń kolejowych, likwidowane połączenia PKS). Dawał pracę osobom o niskich i średnich kwalifikacjach oraz wykształceniu. Ten „rezerwuar” siły roboczej można porównać chyba tylko do proletariatu, który narodził się w procesie grodzenia pól w Wielkiej Brytanii. Grodzenie swój największy rozmiar osiągnęło na przełomie wieków XVIII i XIX w trakcie rewolucji przemysłowej. W jego efekcie tysiące chłopów straciło pracę i rozpoczęło migrację do miast, w których szukali pracy w rodzącym się przemyśle.
Tymczasem w polskich miastach początku lat 90. nie było dużo lepiej. Oczywiście, kilka największych ośrodków miejskich (Warszawa, Wrocław, Poznań, GOP) rozwijało się i rozwija do dziś – korzystają z dobrego zbiegu szlaków komunikacyjnych, licznych miejsc pracy w usługach i urzędach. Małe i średnie miasta praktycznie jednak od początku transformacji traciły swoją rolę. Najsilniej odczuwalne jest to w ośrodkach, gdzie dominującym pracodawcą był duży przemysłowy zakład pracy należący do państwa, który nie przetrwał reform Balcerowicza. Po jego likwidacji dochodziło zazwyczaj do fali migracji (głównie do miast), spadku dzietności, starzenia się lokalnego społeczeństwa i powolnej degradacji funkcji miejskich. Kilka lat temu listę takich miast opracowało Ministerstwo Rozwoju, które skierowało do nich specjalne programy pomocowe[3].
Wykres 3. Relatywna granica ubóstwa. Procent populacji o wydatkach niższych niż 50 proc. średnich miesięcznych wydatków ogółem gospodarstw domowych (źródło: GUS)
Porównanie tych ośrodków z wciąż uprzemysłowionymi miastami o podobnych rozmiarach (zazwyczaj posiadającymi na swoim terenie siedzibę lub zakład którejś ze spółek Skarbu Państwa) daje zatrważający obraz głębokości transformacji gospodarczej polskiej prowincji. Nie chodzi tu nawet o spadek wielorako mierzonego bogactwa, ale o poziom zniszczenia tkanki miejskiej czy zwiększenia częstości występowania patologii. O zjawisku tym powstało wiele wywiadów i książek, a konsensus wskazuje na nieprzemyślane i zbyt szybkie odcinanie przedsiębiorstw państwowych od wsparcia czy wręcz systemowe zmuszanie ich do bankructwa lub sprzedaży zagranicznemu kapitałowi, który nierzadko kupował je tylko dla przejęcia rynków zbytu lub parku maszynowego – po czym i tak likwidował przedsiębiorstwo[4].
Najsilniejszym uderzeniem wymierzonym takim przedsiębiorstwom był przede wszystkim podatek „popiwek”. Początkowo wprowadzony w 1990 r. w całej gospodarce w celu zahamowania inflacji, w sektorze prywatnym obowiązywał tylko rok. Tymczasem przedsiębiorstwa państwowe zostały z niego całkowicie zwolnione dopiero w 1994 r.
Sukces napędzany nierównościami
Analiza różnic w sytuacji kapitału prywatnego i państwowego oraz miast i prowincji dobrze unaocznia jedno z kluczowych zjawisk ekonomiczno-społecznych, które zdefiniowało obraz transformacji i do dziś wpływa na jej ocenę. Tym słowem kluczem są „nierówności”. Nierówności szans, dochodów, możliwości, kapitału początkowego. Nierówności, które – jak wskazują historia i ekonomia – są tym wyższe, im bardziej wolnorynkowa jest dana gospodarka.
Jest to o tyle ciekawe zjawisko, że teoretycznie – przy założeniu racjonalnego uczestnika rynku i symetrii informacji – nie powinno występować. To znaczy: nie powinno występować trwale. Wolnorynkowcy zakładają bowiem już od XIX w., że człowiek w słabym położeniu materialnym będzie starał się z niego wyrwać swoimi działaniami, będzie szukał możliwości relokacji lub przekwalifikowania się, aby zdobyć lepszą pracę.
W praktyce jednak wolna Polska nie dawała równych szans ani nie wynagradzała tak samo za te same starania. Kluczowe bowiem było znalezienie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Nieprzypadkowo tak właśnie zaczyna się historia wielu biznesów – od przypadkowej relacji czy szczęśliwie zdobytego kontraktu zagranicznego, które dały pole position w wyścigu po zyski. Dla grupy przedsiębiorców był to tylko kolejny czynnik ryzyka i motywacji, ale dla milionów pracowników, którzy ze swej natury byli mniej skłonni do ryzyka i zmian, oznaczało to brak możliwości wyrwania się z pętli.
Wykres 4. Nierówności społeczne (realny wzrost dochodów w latach 1989–2015)
(źródło: opracowanie własne na podstawie opracowania PIE Polska 1989–2019. Społeczeństwo, gospodarka, kultura)
Nierówności dochodowe oznaczały, że bogaci stawali się coraz bogatsi. Rozpoczął się więc w Polsce wspomniany już proces akumulacji kapitału. Przede wszystkim polegał on na gromadzeniu zysków z działalności przedsiębiorstw i ich reinwestycji w celu dalszego pomnażania kapitału. Skąd brały się te zyski? Klasyczna ekonomia jest tu bezwzględna. Wartość dodana w przedsiębiorstwie tworzona jest z pracy ludzkiej. W sytuacji rynku pracodawcy przedsiębiorcy mogli większą część tej wartości dodanej zostawić dla siebie.
Na kursie i na ścieżce
Reformy poczynione przez Wilczka i Balcerowicza uformowały kanon polityki gospodarczej na niemal trzy dekady. Generalny kurs na stabilizację systemu finansów publicznych i elastyczny rynek pracy był utrzymywany przez kolejne rządy – również te, którymi kierował nominalnie lewicowy SLD. Gdy odwołuje się do tej partii, nie można nie wspomnieć o jej konsekwentnej proprzedsiębiorczości, która przejawiła się chociażby wprowadzeniem niskiego, 19-procentowego podatku liniowego dla samozatrudnionych. Specyficzna lewicowość.
Mimo powyższego trzeba uczciwie przyznać, że generalnie sytuacja gospodarcza Polski w tym okresie się poprawiała. Po recesji lat 1990–1991 rozpoczął się stały, dynamiczny wzrost PKB i eksportu Polski, który trwał aż do ostatniego, pandemicznego załamania w 2020 r. Rynek pracy żył jednak swoim życiem. Bezrobocie tylko przez chwilę zeszło poniżej 10 proc. w 1997 r., by następnie drastycznie odbić w górę w ślad za kryzysem gospodarczym, który do świata euroatlantyckiego dotarł z Azji. W 2001 r. osiągnięty został najgorszy wynik w historii – bezrobocie sięgnęło 20 proc.
Wykres 5. Bezrobocie w latach 1991–2020 (% siły roboczej)
(źródło: opracowanie własne na podstawie danych Banku Światowego)
Druga fala poważnego bezrobocia ponownie przeorała stosunki pracodawca-pracownik. Przedsiębiorcom ciężko było obniżać pensje, więc znaleziono inną alternatywę w duchu elastyczności. Stały się nią tzw. umowy śmieciowe, czyli wszelkiego rodzaju umowy- zlecenia i o dzieło stosowane zamiast umów o pracę, a także umowy o pracę na czas określony. Kryzys 2001 r. spowodował eksplozję ich liczby i dojście do poziomu blisko 30 proc. Polaków pracujących na „śmieciówkach” w 2006 r.
Kto dźwiga polską gospodarkę?
Kończąc rozważania o pracy i nierównościach, chcielibyśmy zwrócić uwagę jeszcze na jeden bardzo ciekawy wykres. Według danych OECD Polacy w 2000 r. byli trzecim w Europie (spośród członków OECD) najbardziej zapracowanym narodem Europy. Więcej godzin w ciągu roku przepracowywali jedynie statystyczny Grek i Islandczyk. Na przeciwnym biegunie znaleźli się Niemcy. Uderzająca jest różnica: blisko 2000 godzin Polaka i niecałe 1500 godzin Niemca.
To zjawisko to nasz powód do dumy – jesteśmy pracowici i ambitni, staramy się wykorzystać czas „na dorobku”. Należy jednak na nie patrzeć również jak na systemowy efekt słabej sytuacji pracownika w kontrze do silnego pracodawcy.
Taki układ był właściwie dominujący wszędzie poza kilkudziesięcioma wciąż działającymi przedsiębiorstwami z wysokim poziomem uzwiązkowienia, nierzadko pozostającymi własnością państwa. W efekcie wielu pracowników sektora prywatnego było przepracowanych. Ten codzienny trud to również ich wkład w sukces polskiej transformacji, o którym nie wolno zapomnieć.
Wykres 6. Udział pracowników zatrudnionych na czas określony w Polsce (%)
(źródło: opracowanie własne na podstawie https://www.obserwatorfinansowy.pl)
Wykres 7. Liczba przepracowanych godzin w 2000 r.
(źródło: opracowanie własne na podstawie danych Eurostatu)
Proszę uprzejmie pracować
Na przełomie lat 2015 i 2016 mamy do czynienia z trzecią fazą transformacji. Dalszy dynamiczny proces konwergencji ze światowymi gospodarkami skutkujący szybkim wzrostem PKB i eksportu powoduje wzrost płac i zatrudnienia praktycznie niespotykane w 30-letniej historii wolnej Polski. Od rynku pracodawcy przeszliśmy do rynku pracownika. W branżach o niskiej wartości dodanej (np. mała gastronomia) coraz większym problemem jest w ogóle znalezienie chętnego do pracy. Sytuację nieco poprawia liczna migracja ze Wschodu, szczególnie z Ukrainy, choć mimo jej coraz większych rozmiarów pracodawcy muszą bić się o pracownika.
Ta fundamentalna zmiana wydarzyła się tak szybko, że właściwie brak jest jeszcze dobrych opracowań ekonomicznych na jej temat. Mamy nadzieję, że wkrótce pojawią się publikacje, które rozprawią się z mitami rozpowszechnianymi przez niektórych przedsiębiorców, jakoby pracownikom już „nie chciało się pracować” (na proponowanych warunkach – o tym zapominają dodać) czy że tak szybki wzrost płac nakręci spiralę inflacyjną.
Nazywamy takie opinie mitami, gdyż prowadzące do nich wnioskowanie zakłada istnienie poważnej nierównowagi makroekonomicznej, która może doprowadzić do kryzysu. W rzeczywistości jest jednak odwrotnie – na naszych oczach buduje się nowa równowaga rynkowa, znacznie bliższa standardom zachodnim. Zyski, którymi przedsiębiorcy są zmuszeni podzielić się z pracownikami, są duże i nadal rosną (wyłączając okres pandemiczny, który oby jak najszybciej się skończył).
Co równie ważne, odwróceniu uległ jeden z najważniejszych gospodarczo trendów. Kapitał wreszcie przestał płynąć z Polski do podmiotów zagranicznych. Saldo obrotów na rachunku bieżącym Polski, które obrazuje kierunek transferu kapitału, wyszło na plus i nadal rośnie. Oznacza to, że wypracowywane w Polsce zyski zostają w kraju i będą jeszcze bardziej przyspieszać inwestycje i wzrost gospodarczy.
Wykres 8. Saldo rachunku bieżącego – % PKB
(źródło: opracowanie własne na podstawie danych Eurostatu)
Podsumowanie
Gdy oceniamy transformację ustrojowo-gospodarczą, mamy tendencję do skupiania się na jej obecnych skutkach i pomijania wyników generowanych w trakcie, lekceważenia kosztów i koncentrowania się na zyskach. Warto jednak być uczciwym w analizach i ocenach.
Dzisiejszy obraz Polski jest inny niż w 1989 r. Kraj stał się pięknym i przyjemnym do życia miejscem w sercu Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nasze zarobki wciąż jeszcze nie dogoniły niemieckich, ale rosną na tyle szybko, że ta perspektywa nie jest już tylko bajką dla dzieci (wierzących w magiczną moc wolnego rynku). Bezrobocie należy do najniższych w całej UE. Polskie duże miasta są często czystsze, bardziej zadbane niż metropolie zachodniej Europy. Mamy coraz więcej marek rozpoznawanych za granicą. Nasz przemysł zajmuje ważne miejsce w światowych łańcuchach dostaw.
To wszystko stało się nieprzypadkowo i jest efektem ciężkiej pracy. Pracy polskich przedsiębiorców, którzy z głową rozpoczynali i rozwijali swoje biznesy, a dziś dają wreszcie dobrze płatną pracę tysiącom rodaków oraz generują wysoką wartość dodaną i ją eksportują. Ale też pracy pracowników i społeczeństwa, którzy przez ćwierć wieku zaciskali pasa i wierzyli, że kiedyś nam się ten cały trud opłaci.
Wspomnianą wyżej trzecią fazę transformacji z takiej perspektywy należy traktować jako naturalną i niezbędną kolej rzeczy. Można powiedzieć, że Polska, tak jak w latach 90., dziś także idzie śladem rozwiniętych państw Zachodu, które po okresie leseferyzmu przeszły do budowania welfare state. Nasze państwo opiekuńcze to i tak żart w porównaniu z poziomem wsparcia socjalnego, jakie oferują chociażby państwa skandynawskie czy kraje Beneluksu. Trzeba jednak zrozumieć, że okres nierówności nie może trwać wiecznie, a pracownicy również zasługują na docenienie.
W tym kontekście działania prowadzone przez rząd Zjednoczonej Prawicy są nie tylko słuszne i konieczne – to wręcz naturalna kolej rzeczy. Kapitał zakumulowany dzięki wykorzystaniu ciężkiej pracy polskich pracowników powinien budować również efektywny sektor publiczny, wspierać (na poważnie) służbę zdrowia czy system emerytalny. Zwiększenie progresji podatków dochodowych i pełna partycypacja wszystkich obywateli w systemie danin publicznych to absolutny elementarz państwa aspirującego do grona rozwiniętych gospodarek.
Sektor publiczny służy nam wszystkim, ale liczbowo oczywiście w największym stopniu zwykłym pracownikom na każdym etapie ich zawodowego życia, również na emeryturze czy rencie. Partycypacja w jego utrzymaniu jest więc naturalnym wynagrodzeniem za korzystanie z inwestycji poczynionych przez tenże sektor publiczny (infrastruktura, edukacja pracowników, instytucje, system bezpieczeństwa i wymiar sprawiedliwości itd.), ale też wynagrodzeniem dla beneficjentów usług oferowanych chociażby przez system ochrony zdrowia. Bez ich trudu i pracy, w kooperacji i pod nadzorem zatrudniających ich przedsiębiorców, nie byłoby bowiem dzisiejszej Polski.
[1] Polskie firmy z 1989 roku wciąż działają. „Wzór do naśladowania dla młodych przedsiębiorców”, https://msp.money.pl/ wiadomosci/polskie-firmy-z-1989-roku-wciaz-dzialaja-wzor-do-nasladowania-dla-mlodychprzedsiebiorcow-6387974771075201a.html [dostęp: 3 października 2021 r.].
[2] OECD, Gross domestic spending on R&D, https://data.oecd.org/rd/gross-domestic-spending-on-r-d.htm [dostęp: 3 października 2021 r.].
[3] Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Pakiet dla średnich miast, https://www.gov. pl/web/fundusze-regiony/pakiet-dla-srednich-miast [dostęp: 3 października 2021 r.].
[4] Zob. np.: Kacper Leśniewicz, Upadek przemysłu zdegradował małe miasta. Musimy zapobiec ich śmierci, https://forsal.pl/ artykuly/1183171,umieranie-malych-miast-jakzatrzymac-ten-proces-wywiad.html [dostęp: 3 października 2021 r.].
Cezary Marzęda – Specjalista w zakresie regulacji z obszaru energetyki i klimatu w KGHM Polska Miedź SA. Z wykształcenia analityk danych geoprzestrzennych oraz ekonomista.
Radosław Żydok – Dyrektor departamentu analiz regulacyjnych i strategicznych KGHM Polska Miedź SA. Ekspert Fundacji Republikańskiej. Z wykształcenia informatyk i ekonomista.
Tekst pochodzi z 38. numeru Rzeczy Wspólnych. Link do sklepu
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury