Podgrodzie Disneylandu
Kawiarnia Vis-à-Vis na krakowskim Rynku Głównym zawdzięcza swoją nazwę położeniu naprzeciw wieży ratuszowej. Od końca lat 70. ubiegłego wieku w wystroju i atmosferze lokalu nic się nie zmieniło. To jedno z ostatnich miejsc, gdzie ostał się „krakówek” i jego genius loci. Stąd zmiany w pejzażu Krakowa widać gołym okiem.
Od lat patrzę na Rynek Główny znad stolika w Vis-à-Vis. W ubiegłym roku kilkanaście razy widok na Sukiennice zasłaniała mi olbrzymia ciężarówka ze sprzętem technicznym do obsługi niekończących się imprez pod wieżą ratuszową. Dość powiedzieć, że w zeszłym roku na Rynku odbyło się ponad 50 imprez, a część z nich, choćby jarmark wielkanocny czy bożonarodzeniowy, trwała wiele dni. Towarzyszyły im zawsze sznury samochodów, które pomimo obowiązywania zakazu wjazdu na Rynek „jakimś cudem” zyskiwały pozwolenie na parkowanie. Do tego krzykliwe, niemające nic wspólnego z tradycyjnymi dorożkami powozy w pastelowych kolorach, które mijały się z naganiaczkami do klubów ze stripteasem i brytyjskimi turystami o obnażonych torsach, ale – oddajmy sprawiedliwość – także z milionami zwykłych turystów z całego świata. To wszystko w zabytkowych dekoracjach światowego dziedzictwa UNESCO, nienachalnie towarzyszących wiecznej, zdawałoby się, biesiadzie. Ten nastrój sprawiał, że 69,6 proc. gości deklarowało, iż w przyszłości powróci do Krakowa, a 75,7 proc. poleci go swoim znajomym. Sporo jak na ponad 14 mln odwiedzających w 2019 r.
Te ponad 14 mln odwiedzających, mówiąc o „wspaniałym Krakowie”, miało zapewne na myśli zabytkową część Starego Miasta wraz z Kazimierzem, obszar o powierzchni ok. 3,5 km2. Bawili się doskonale – dane mówią, że w 2019 r. zostawili w mieście rekordowe 7,5 mld zł, o miliard więcej niż rok wcześniej. Aż 96 proc. badanych stwierdziło, że czuje się tutaj swobodnie i nie odczuwa lęku. Władze były zachwycone: „Dziś Kraków stał się globalną marką turystyczną w segmencie city breaks (kilkudniowe wypady do miast – przyp. red.) – cieszył się na łamach lokalnej »Gazety Wyborczej« Bartłomiej Walas z UMK. – Nie uważam, że Kraków został dotknięty przez zjawisko overtourismu, czyli nadmiaru turystów” – dodał. W pewnym sensie miał rację, gdzież tam wspominanym 3,5 km2 do całego miasta, które na papierze jest przecież niemal sto razy większe.
W 2004 r., kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej, w Krakowie było „zaledwie” 6,4 mln gości. W ubiegłym roku licznik przebił 14 mln, z czego 10 mln zdecydowało się na przynajmniej jeden nocleg pod Wawelem. Dojście do tego poziomu trwało latami, ale tak najwyraźniej miało być. „Rozwój turystyki przyczynia się do wzrostu gospodarczego miasta, dzięki czemu pozytywnie wpływa na poziom życia mieszkańców” – przekonywała „Strategia rozwoju turystyki w Krakowie w latach 2014–2020”.
Wielkie żarcie trwało do końca. Do ponad 170 hoteli w mieście miały dołączyć kolejne – zapowiadano ich budowę m.in. w dawnym budynku Poczty Głównej, w dawnym budynku banku PKO, wreszcie w Krążowniku Wielopole, słynnym Pałacu Prasy, który przed wojną był siedzibą „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, a po wojnie m.in. „Dziennika Polskiego”. Wszystkie te reprezentacyjne budynki znajdują się blisko siebie, w bezpośrednim sąsiedztwie Rynku Głównego, jakiż więc inny pomysł mogliby mieć na nie nowi właściciele – deweloperzy? Liczba powstających hoteli w Krakowie powoduje, że te zaczynają rywalizować cenami, co jest pewną korzyścią. – Ceny spadają, a to napędza turystów – ekscytował się w sierpniu 2019 r. radny Grzegorz Stawowy, przewodniczący komisji planowania przestrzennego Rady Miasta Krakowa.
Rankingi nie kłamią
Wydawało się, że potok turystów i ich pieniędzy nie ma końca. Powstały wielkie inwestycje – Centrum Konferencyjne ICE i Arena Kraków, które w deklaracjach włodarzy miasta miały zmienić model turystyki z biesiadnego na zaangażowany, a w praktyce sprawiały, że turystów było po prostu coraz więcej. Śródmiejska maszyna kręciła się w najlepsze i problemem było tylko to, gdzie i jak przybywających w coraz większej masie ludzi przenocować, nakarmić i czymś zająć. Każdy, kto miał trochę grosza i sprytu, rzucał się do obsługi ruchu, otwierano knajpy i znane z miast turystycznych atrakcje w typie labiryntu luster, tajskiego masażu czy sklepów z cukierkami na wagę (w październiku naliczyłem cztery takie sklepy na samej tylko ulicy Floriańskiej). Trwał boom mieszkaniowy – pojawili się wielcy operatorzy, którzy inwestowali w dziesiątki i setki nowo powstających mieszkań na wynajem, zawyżając ceny, które wzrosły w 2019 r. o 25 proc. w porównaniu z 2018 r. W szczytowym momencie 2019 r. na platformie wynajmu krótkoterminowego Airbnb można było wybierać z kilku tysięcy mieszkań, najczęściej położonych w ścisłym centrum miasta. Dzielono olbrzymie mieszkania w kamienicach, powstawały niewidziane wcześniej budynki – plomby, wypełnione małymi klitkami – apartamentami przeznaczanymi pod inwestycje typu „zakup i oddaj nam na wynajem”. W zeszłym roku zatrudnionych w turystyce było oficjalnie ok. 40 tys. osób. Oficjalnie, bo w praktyce trzeba doliczyć szarą strefę, rzecz nieobcą temu sektorowi, a także wszelkie branże towarzyszące i związane pośrednio – budownictwo, obsługę nieruchomości, transport, handel. Z 14 mln ludzi i ich 7,5 mld zł korzystali wszyscy. O tym, że całkowicie zmienia się charakter Starego Miasta, wspominali nieliczni. Zresztą – kto by to dostrzegał w takiej masie ludzi. Kraków, europejska stolica kultury, wypadało też nazywać polską stolicą turystyki. I była to prawda.
Kraków od lat zajmuje wysokie miejsca we wszelakich rankingach. W 2015 r. był w pierwszej dziesiątce na liście Travel + Leisure 2015 World Best Awards w rankingu „najlepszych miast świata do odwiedzenia”. W 2016 r. w podobnym rankingu na 14. miejscu umieścili Kraków czytelnicy brytyjskiego The Telegraph. W ubiegłym roku (trzeci rok z rzędu) otrzymał od brytyjskiego magazynu „Which?” miano najlepszego miejsca na krótki wypad weekendowy. A już w 2020 r. gród Kraka po raz kolejny pojawił się (tym razem na 25. miejscu) w zestawieniu najlepszych miast świata wspomnianego Travel + Leisure.
Dla większości odwiedzających Kraków to ten niewielki skrawek pośród Plant, Wawel i kilka uliczek wokół placu Nowego na Kazimierzu. Tylko uparty turysta znajdzie tu dla siebie atrakcji na więcej niż 72 godziny. Czy da się w tym pędzie doświadczyć miasta, poczuć ten jego mityczny genius loci? Jak zauważają badacze: „Atmosfera miasta – to jest coś, czego nie zdąża zobaczyć masowy turysta pędzący »galopem przez Europę«. Atmosfera nie jest ograniczona przez zestaw zabytków architektury-muzeów-sklepów-kawiarni… To subiektywna, wielowarstwowa, posiadająca wiele niuansów efemeryczna substancja codziennego miejskiego życia”[i].
Wspomniałem, że Kraków to dla turystów zatłoczone historyczne centrum, ułamek powierzchni miasta. A co z resztą? Cóż, tam nie jest już tak światowo. Brak alternatywnych centrów, rozproszone po całym mieście grupki biurowców, wreszcie oddalone coraz bardziej od centrum monofunkcyjne dzielnice mieszkaniowe, w których próżno szukać klimatu miasta. Kuleje komunikacja miejska (mieszkańcy osiedla Azory na linię tramwajową czekają już ponad 40 lat, dostając w zamian kolejne tysiące nowych mieszkań wokół). Kraków wprawdzie wygrywa światowe rankingi city break, ale nie ma go w zestawieniach best place to live. Nawet w polskich realiach uplasował się dopiero na piątym miejscu za: Gdańskiem, Wrocławiem, Warszawą i Poznaniem (2020 r.).
Ucieczka zamiast konfliktu
Centrum Krakowa jest atrakcyjne dla turystów, ale nie dla mieszkańców. Uciekają stamtąd. Liczba mieszkańców Dzielnicy I Stare Miasto spadła od 2004 r. z 49 do 30 tys. w roku 2019. Oficjalnie, bo jak pokazała pandemia, w obrębie Plant mieszka zaledwie kilkaset osób. Podczas lockdownu miałem okazję nocować w kilkunastu różnych mieszkaniach wynajmowanych w systemie Airbnb. To, że mogli je wynajmować wówczas jedynie podróżujący służbowo, sprawiło, że widać było skalę problemu. Opustoszałe kamienice tuż przy Rynku (w budynku przy ulicy Brackiej byłem jedynym mieszkańcem), przeznaczone tylko na wynajem spore części apartamentowców tuż przy Dworcu Głównym czy typowo mieszczańskie kamienice przy ulicach Szlak, Krowoderskiej i Długiej, gdzie po zmroku trudno było zobaczyć światła w oknach, za to łatwo można dostrzec skrytki na klucze, pomagające tymczasowym lokatorom w samodzielnym zameldowaniu. A to tylko ułamek.
Czy miasto widzi ten problem? Cóż, w dokumentach miejskich znajdujemy co prawda informację, że na 1000 mieszkańców przypada aż 9 lokali na wynajem krótkoterminowy, a „natężenie zjawiska jest bardzo wysokie” (te dane nie oddają skali problemu – większość tych lokali znajduje się w obszarze zamieszkanym oficjalnie przez 30 tys. osób), miasto uspokaja jednak, że „potencjał czysto biznesowy najmu krótkoterminowego nie osiągnął jeszcze wartości maksymalnych”. O, to na pewno. Świadczy o tym choćby współpraca, jaką w ostatnich miesiącach zawiązały Kraków i… platforma Airbnb. Zakłada ona wspólne działania promocyjne i wymianę informacji. A że to odwrotny trend do podejmowanych w całej Europie prób ograniczenia najmu krótkoterminowego? Cóż, chciałoby się powiedzieć: „Nie przenoście nam stolic europejskich do Krakowa…”.
Tymczasem krakowianie coraz częściej dochodzą do wniosku, że nic tu po nich, i sami się przenoszą. Zgodnie z opisywanymi od dawna procesami gentryfikacji, turystyfikacji i studentyfikacji uciekają z miasta. W tym kontekście dość zabawnie brzmią słowa przedstawicieli władz, że, spokojnie, na obszarze opanowanym przez turystów nie dochodzi przecież do konfliktów pomiędzy przybyszami a mieszkańcami, że miasto jest dobrem wspólnym itp…
Zatrzymajmy się na chwilę przy konflikcie. Do badania tych zależności służy opracowany w 1975 r. przez George’a Doxeya indeks irytacji. Określa on ewolucję postaw mieszkańców w stosunku do turystów od momentu, gdy ci w swojej masie pojawiają się po raz pierwszy. W Krakowie odwiedzający byli od zawsze, jednak za moment przełomowy należy uznać wstąpienie Polski do Unii Europejskiej.
W indeksie Doxeya pierwszy etap to euforia. Istotnie – gdy Kraków zaczął pojawiać się w rankingach, ruszyły tanie linie lotnicze, a pod Wawel zaczęli ściągać pierwsi spragnieni taniej rozrywki turyści. Każdy z nich, niezależnie od tego, czy przyjechał z rodziną, czy biegał nago po Rynku, witany był z otwartymi rękami lub z przymrużeniem oka.
Kolejny etap to obycie się ze stałą obecnością turystów – według indeksu to faza apatii, w której dominują relacje o charakterze formalnym. Później jest irytacja, okres, gdy okazuje się, że „tu się już nie da żyć”, aż wreszcie konflikt – mieszkańcy wychodzą na ulice „jeszcze swoich – już nie swoich miast” i jeśli nie atakują turystów, to wyrażają głośne niezadowolenie z ich obecności. Przykładem może być Wenecja, której mieszkańcy od 2012 r. protestowali m.in. przeciw wpływającym każdego dnia olbrzymim statkom wycieczkowym, z których tysiące turystów wysiadało jedynie na krótki, często nawet niezwieńczony posiłkiem spacer (luksusowy rejs statkiem zakłada formułę all-inclusive). Olbrzymie wycieczkowce nie tylko psuły krajobraz Wenecji, lecz także podmywając fundamenty, przyczyniały się do niszczenia zabytkowej struktury miasta, o wielotysięcznych ludzkich korkach na uliczkach nie wspominając. Akcja „No grandi navi” (Nie dla wielkich statków) przyniosła efekt – w ubiegłym roku zapowiedziano, że zakaz zostanie wprowadzony do końca 2020 r.
To już nie nasze
W Krakowie podobnych protestów nie uświadczyliśmy, co nie znaczy, że problemu nie ma. Jak wynika z miejskich dokumentów, w sierpniu i we wrześniu 2019 r. zostały przeprowadzone badania opinii mieszkańców i przedsiębiorców właśnie w oparciu o indeks irytacji Doxeya.
Wyniki są zastanawiające – władze przekonują, że mieszkańcy grodu Kraka w większości prezentują dwie postawy, czyli euforię i apatię. „Wyjątkiem jest Stare Miasto, gdzie niespełna co drugi badany wykazuje postawę euforii, ale jednocześnie występuje tam najwyższy odsetek osób, które określają swoją postawę jako irytacja (24%) oraz antagonizm (13,6%)” – czytamy. Cóż, raczej oczywistością jest przecież, że mieszkańcom odległej Krowodrzy czy Ruczaju raczej nie przeszkadzają turyści, jeśli tych tam nie ma. Garstka mieszkańców Starego Miasta, jak widać, irytuje się coraz bardziej, ale ma przecież alternatywę, z której skwapliwie korzysta – wyprowadzkę i sprzedaż swojego mieszkania lub jego wynajem. Ci, którzy trwają albo sami korzystają z ruchu turystycznego, albo borykają się z uciążliwym sąsiedztwem turystów i podejmowanych pod ich dyktando decyzji. Problem wykracza nawet poza obszar szeroko pojętego Starego Miasta. W chwili, gdy piszę niniejszy tekst, trwa ustalanie warunków zabudowy dla inwestycji przy ulicy Mazowieckiej, gdzie stary biurowiec chce się przerobić na hotel. Że jest to tradycyjnie mieszkaniowa, spokojna część miasta? Cóż, ważniejsze jest chyba to, że do Plant jest stąd zaledwie kilometr.
Twarde dane GUS pokazują, że tylko w 2018 r. w Krakowie oddano do użytku blisko 9,5 tys. nowych mieszkań (od stycznia do września 2020 r. aż 7363). Jednocześnie liczba mieszkańców zwiększyła się rok do roku w 2018 r. zaledwie o 3 tys. osób. Jak to możliwe? Oczywiście jest to spowodowane tym, że zdecydowana większość tych mieszkań to lokale nierzadko zakupione hurtem, przeznaczone pod wynajem dla studentów, turystów i pracowników sezonowych, także z Ukrainy, których w Krakowie oficjalnie było w okresie tegorocznych wakacji ok. 40 tys. To wszystko nie pomaga w utrzymaniu więzi sąsiedzkich, nie sprzyja poczuciu zakorzenienia i sprawia, że dotychczasowi mieszkańcy porzucają miasto na rzecz odleglejszych dzielnic, przedmieść i podkrakowskich miejscowości, rezygnując z uczestnictwa w życiu w tradycyjnym centrum, które – niczym w błędnym kole – staje się jeszcze bardziej uzależnione od turystyki i tymczasowych pobytów, wyzbywając się lokalnych społeczności, więzi i tożsamości. Przyznają to nawet niektórzy badacze. „Centrum to jest przestrzeń dla turystów” – powiedział z rozbrajającą szczerością już trzy lata temu dr hab. Mirosław Mika, redaktor naukowy monografii pt. „Kraków jako ośrodek turystyczny”[ii]. Jak zaznaczył, sam nie zapuszcza się tam za często.
I nagle zgasło światło
Na początku marca 2020 r., w dniu, w którym w Polsce wykryto pierwszy przypadek koronawirusa, a w Pradze trwało nadzwyczajne spotkanie premierów państw Grupy Wyszehradzkiej ws. rozprzestrzeniania się pandemii w Europie, na oficjalnych stronach krakowskiego magistratu pisano: „Kraków funkcjonuje normalnie”, a na gości czekają atrakcje turystyczne, hotele i restauracje. Chwilę później, w połowie kwietnia, gdy pandemia dotarła do Polski, Zarząd Dróg Miasta Krakowa zdecydował o konieczności wyłączenia iluminacji zabytków i ulicznych latarni na cztery godziny – od północy do czwartej rano. Decyzję motywowano koniecznością oszczędności, które zdaniem władz miasta miały sięgać 20 tys. zł dziennie. Jak zauważył serwis rynekinfrastruktury.pl, „takie kroki mogą kojarzyć się z małymi gminami wiejskimi, gdzie w podobny sposób oszczędzano na oświetleniu”. Dla wszystkich, którzy słyszeli o niedawnych sukcesach Krakowa, ta decyzja była co najmniej zaskakująca. Jak się jednak okazało, miejska kasa już wtedy świeciła pustkami – na koniec ubiegłego roku było w niej niecałe 200 mln zł, a skumulowane zadłużenie wynosiło 3 mld zł[iii]. Fakt ten zdziwił samych krakowian, a prezydent Jacek Majchrowski przekonywał: „nie ma więc w finansach samorządów czegoś takiego, jak odkładanie pieniędzy na czas kryzysu”. Dopiero dziennikarze wyjaśnili, że samorządy mają ku temu szereg możliwości – od skarbowych papierów wartościowych przez obligacje aż do zwykłych rachunków bankowych i w formie depozytu u ministra finansów. Te złośliwości i tak nie mają znaczenia, bo już we wrześniu poinformowano, że Kraków zaciągnął 300 mln zł kredytu na spłatę długów i deficytu budżetowego. Zacznie to robić po ewentualnej kadencji Jacka Majchrowskiego, w 2028 r. Tymczasem we wszystkich krakowskich hotelach w całym drugim kwartale 2020 r. nocowało 2311 turystów zagranicznych. Rok wcześniej było ich 315 tys. – 137 razy więcej. I choć chwilowe wygaszenie pandemii dało branży turystycznej krótki oddech, nie jest powiedziane, że powietrza wystarczy do przyszłego roku, pojawienia się szczepionki i wyczekiwanego końca pandemii. Już szacuje się, że wpływy z turystyki będą mniejsze w wariancie optymistycznym o 4,22 mld zł, w neutralnym – o 5,8 mld zł i w najgorszym – 6,53 mld zł[iv]. Zresztą, prognozy mówią, że powrót do sytuacji z 2019 r. może zająć kilka lat. Tylko właśnie: Czy mamy do niej wracać? Chyba tak, skoro innych prognoz nikt nawet nie formułuje. Tymczasem pomimo zauważalnych już braków wpływów do miejskiej kasy i kiepskich prognoz na kolejne lata projekt budżetu Krakowa na rok 2021, który pojawił się w połowie listopada, zakłada rekordowe wydatki – ponad 7 mld zł. Deficyt miasta zaplanowano na niespotykane 742 mln zł. Zrobili to ci sami ludzie, którzy w poszukiwaniu 20 tys. wyłączali krakowianom światło na noc.
Pomimo tego, że okres pandemii wydaje się doskonałym momentem na dyskusję o przyszłości – także nad sytuacją mieszkańców, rolą turystyki czy sposobami równoważenia interesów poszczególnych aktorów miejskiej sceny – nikt z władz miasta do tych rozmów się nie pali. Jak zauważają baczni obserwatorzy krakowskich spraw, słowo „zrównoważony” pojawia się we wspomnianym projekcie dokumentu „Polityka zrównoważonej turystyki Krakowa na lata 2021–2028” aż 147 razy[v]. Cóż jednak z tego, skoro dokument został przedłożony mieszkańcom raczej do wglądu niż do realnych konsultacji? Wszystko wygląda więc tak, że jedyną równowagą będzie ta zawarta w formule business as usual. Nawet na kredyt i kosztem mieszkańców.
***
W chwili, gdy oddaję do redakcji niniejszy tekst, pod Wawelem kolejny raz odbijają się echem słowa, że „centrum to jest przestrzeń dla turystów”, i to pomimo braku tych ostatnich. Jak zapowiadają władze miasta, w tym roku nie odbędzie się tradycyjny jarmark bożonarodzeniowy na Rynku Głównym. Oficjalnym powodem jest pandemia koronawirusa. Nieoficjalnie mówi się o nieopłacalności imprezy nawet w sytuacji ewentualnego poluzowania restrykcji. Jednocześnie przyszłoroczny deficyt można rozdmuchiwać do niebotycznych rozmiarów. Cóż, trzeba było aż światowej pandemii, by krakowianie przekonali się na własne oczy, że żyją w podgrodziu (chwilowo nieczynnego) Disneylandu. I tak też są traktowani.
Autor: Wojciech Mucha – Dziennikarz, reporter, publicysta i krakowianin. Autor m.in. osadzonej w Krakowie powieści „Miasto noży. Najniebezpieczniejsza powieść o Polsce lat 90.” oraz filmu dokumentalnego „Wygaszanie miasta” opowiadającego o Krakowie w czasie pierwszej fali pandemii koronawirusa.
[i] K. Buczkowska, „Turysta kulturowy w poszukiwaniu genius loci”, „Folia Turistica” 2012, nr 26, Kraków 2012, s. 42.
[ii] http://obserwatorium.miasta.pl/konfliktowaturystyka-miejska-miroslaw-mika-wywiad/.
[iii] https://wiadomosci.onet.pl/krakow/krakownad-finansowa-przepascia-miasto-prosi-rzad-opomoc/yx2nd7t.
[iv] https://podroze.onet.pl/polska/malopolskie/ koronawirus-w-krakowie-turystyka-i-noclegi-wcieniu-epidemii/nq83t45.
[v] https://krowoderska.pl/krakow-ma-wiecejairbnb-na-mieszkanca-niz-barcelona-potencjalnie-osiagnal-maksimum/.
Tekst ukazał się w 35 numerze pisma „Rzeczy Wspólne”. Link do sklepu.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.