Plecami do kultury

2020.03.25

Fundacja Republikańska

Ludzie, którzy podpisują manifesty w obronie wolności artystycznej zagrożonej podobno przez rząd, sami są bezwzględni w środowiskowych porachunkach. Trudno twierdzić, aby efektem ich działań było ożywienie intelektualne. Raczej skostnienie i rutyna.

Na gali kończącej Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Agnieszka Holland odebrała Złote Lwy za „Obywatela Jonesa” z rąk między innymi wiceministra kultury Jarosława Sellina. Po czym ogłosiła, że w Polsce szaleje cenzura. Tak masowa i rozbudowana, że potrzebni są emisariusze ruchu Kultura Niepodległa w każdym województwie, aby te przypadki rejestrować i próbować interwencji.

Pluszowy krzyż filmowców

Wywołała owacje sali pełnej ludzi filmu. Wcześniej ta publika reagowała podobnie na najbardziej niemądre odniesienia do polityki. Dawid Ogrodnik zaatakował ze sceny prawicowego recenzenta, cenionego za niezależność sądów Łukasza Adamskiego, za to, że nie całkiem spodobał mu się film „Ikar. Legenda Mietka Kosza”, za udział w którym aktora nagrodzono. Nie o to chodzi, że obu panów podzieliła ocena dobrego skądinąd dzieła filmowego Macieja Pieprzycy, lecz o to, że Ogrodnik powiązał to z lamentami nad zagrożoną wolnością. Sugestia była prosta: to prawica atakuje dobre filmy. I ta teza spotkała się ze stosownymi brawami. Rewolta środowiska oliwionego co roku gigantycznymi pieniędzmi, na ogół nie z budżetu państwa, ale ze specjalnego funduszu, który gromadzi Polski Instytut Sztuki Filmowej, miała wymiar gigantycznego pluszowego krzyża. Trzeba naturalnie brać poprawkę na kampanię wyborczą.

Pojawiła się konkretna lista pretensji. Telewizja publiczna próbowała blokować udział w festiwalu filmu Jacka Bromskiego „Solid Gold”, którego była współproducentem. Na początku komitet organizacyjny nie dopuścił do konkursu kilku filmów, które preferował komitet selekcyjny. Zostały w końcu dopuszczone, ale ponieważ w komitecie organizacyjnym zasiadali przedstawiciele „władzy”, uznano ten spór za przejaw politycznej ingerencji. Wreszcie nad festiwalem unosił się cień likwidacji przez ministra Piotra Glińskiego zespołów filmowych. Kiedy na koniec w Gdyni pojawił się Krzysztof Zanussi, żeby odebrać Platynowe Lwy za całokształt, oklaskiwano go jako męczennika. Tydzień później miał utracić sprawowaną od ponad 30 lat funkcję szefa zespołu Tor. W istocie każdy z tych konfliktów wymykał się prostemu opisowi. W podejmowaniu wstępnej decyzji komitetu organizacyjnego poza urzędnikami uczestniczyli znani filmowcy. Zmienili zdanie, kiedy wybuchła wrzawa. Zespoły zaś łatwo przedstawić jako mało racjonalne relikty PRL, które dawały kilku znaczącym filmowym „oligarchom” (ludziom bez wątpienia zasłużonym) niezrozumiałą przewagę nad resztą środowiska. Ta reszta środowiska potrafiła kilka lat temu szemrać przeciw takiemu „uwłaszczeniu”. No, ale teraz miała do czynienia z decyzją władzy PiS-owskiej, która z założenia musi być opresyjna, dybiąca na niezależność kultury.

Najsłabiej wyglądała arogancja TVP próbującej bronić filmu „Solid Gold” przed jego własnym twórcą, bo była zainteresowana utrzymaniem kilku scen wymierzonych w Platformę. Wprawdzie filmowcy spotykają się często z dyktatem producenta, ten jednak miał zabarwienie polityczne i przypominał o roli telewizji publicznej jako narzędzia propagandy. Można jednak odpowiedzieć pytaniem: Czy nie jest to konsekwencja swoistego paktu z diabłem, którym było produkowanie politycznego filmu, wymierzonego w środowisko PO, wspólnie z prezesem Jackiem Kurskim?

A w szerszym sensie trzeba spytać, czy wszystkie te historie składają się na obraz szalejącej cenzury. Nawet „Solid Gold” będzie pokazany w kinach, choć finałowe zerwanie umowy przez TVP utrudni producentowi życie. Incydenty, w których władza nie zawsze była nawet klarowną stroną, są rozdymane do nieprawdopodobnych rozmiarów. Każdy spór czy różnica stają się opresją. Tak jak wtedy, kiedy w roku 2016 minister Gliński odważył się, bez żadnych następstw, skrytykować nieobecność filmu „Historia Roja” na gdyńskim festiwalu. Jest skądinąd tej imprezy współorganizatorem i współfundatorem.

PISF nadal w rękach filmowców

Był jeden moment w ciągu czteroletniej kadencji PiS, kiedy środowisko filmowe miało solidniejsze powody do obaw: usunięcie przed końcem kadencji szefowej PISF Magdaleny Sroki, traktowanej jako reprezentantka korporacji. Czy podłożyła się absurdalnym zachowaniem, czy nie, można było odnieść wrażenie, że obóz rządzący szykuje jakiś zamach na procedurę finansowania filmów z publicznych środków.

Ciąg dalszy tej historii pokazał, że tak nie jest. Organizacja komisji decydujących o przydziale środków pozostała nienaruszona. Pojedynczych, dopuszczonych do nich krytyków czy intelektualistów lewicowych zastąpili prawicowi, ale kontrolę zachowali reprezentanci korporacji filmowców. Można do woli dyskutować, czy to sprawiedliwe, że filmowcy decydują o projektach innych filmowców, swoich potencjalnych konkurentów albo partnerów. Mamy tu do czynienia z jakimś zbiorowym konfliktem interesów, choć można replikować, że ciężko jest wymyślić inną, spójną formułę dystrybucji tych środków. W każdym razie twierdzenie, że PiS położył rękę na czymkolwiek, kiedy przy władzy pozostają tacy ludzie jak Krzysztof Zanussi, Juliusz Machulski czy Jacek Bromski, jest śmieszne.

Wybrany zamiast Sroki na szefa PISF Radosław Śmigulski, bardziej menedżer niż reprezentant środowiska, przedstawiany jako złowrogi cynik na usługach władzy, okazał się pragmatykiem spełniającym na ogół oczekiwania filmowców. Czy kręgi władzy nie próbowały realizować jakichś swoich celów w świecie kina? Owszem, kilka razy promowały ze zmiennym szczęściem projekty historyczne, dość zresztą neutralne politycznie. Korzystając w większej mierze ze środków firm państwowych niż specjalnie do tego powołanej Polskiej Fundacji Narodowej. Były to jednak ledwie korekty na mapie filmowych produkcji. W sytuacji silnego nachylenia świata filmu w lewo społecznie pożyteczne i nienaruszające ogólnego obrazu.

Kino polskie raczej zrównoważone

Jako jednokadencyjny członek jednej z komisji PISF mogę zaświadczyć, że opowieści o zalewie konserwatywnych propozycji czekających na nową władzę to mity. Takie oferty są czymś incydentalnym i nie zawsze najlepszej jakości. Ten świat pozostanie domeną ludzi o centrolewicowej wrażliwości. Zarazem jeszcze bardziej absurdalnym mitem są opowieści o prawicowych ideologach czyhających na niezależną sztukę. A odwołała się do niego Agnieszka Holland.

W kilku przypadkach świat tej znienawidzonej władzy wspierał nawet czy ratował produkcje swoich ideowych wrogów, choćby „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego. Co powinno być czymś normalnym, a nie powodem do chwały, ale co mocno podważa apokaliptyczny obraz kreślony z gdyńskiej sceny. Nawet TVP przy swoich propagandowych przegięciach potrafiła odgrywać rolę mecenasa kultury przez duże K. Nie było chyba w latach 2016–2018 zacniejszego przedsięwzięcia niż wyprodukowanie, także z telewizyjnych środków, trudnego i ambitnego filmu o czasie zaraz po wojnie – „Ułaskawienia” Jana Jakuba Kolskiego.

Część ideologicznej prawicy uznała tę ostrożną politykę Ministerstwa Kultury za ideową kapitulację. Życzę powodzenia w wymyślaniu alternatywnego świata, który nie zaistnieje. W rzeczywistości polskie kino przy wiadomym nastawieniu większości twórców pozostaje domeną swoistego środka.

Dzieje się tak i ze względu na wymogi rynku – widza trzeba szukać po różnych stronach – i z powodu talentu większości twórców. Czy „Boże Ciało” Jana Komasy to film prawicowy czy lewicowy? Da się o nim powiedzieć tyle, że jest wybitny. Nawet sama Agnieszka Holland, chętnie odgrywająca rolę politycznego demagoga, po zbyt szeleszczącym publicystyką „Pokocie” zrobiła subtelny historyczny obraz „Obywatel Jones”, przy wsparciu PISF.

Z perspektywy takiego człowieka jak ja ten system nie jest doskonały. Preferuje jednostronny dobór tematów, blokuje kariery. Zjawisko filmowca, który debiutuje w wieku lat 50, jest bardziej regułą niż wyjątkiem. Nie widzę w tym jednak rzeczywistości przystrzyganej na potrzeby jednej ideologii. Choć filmowcy bywają zbyt poprawni politycznie. Dziś oklaskiwali Zanussiego, trzy lata temu wyszydzali jego film „Obce ciało” tak naprawdę z powodu ideowych różnic. Nawet uwielbiany dziś przez lewicę Wojciech Smarzowski miał kłopot, kiedy wyprodukował rzekomo prawicowy „Wołyń”. Jego kompletne pominięcie w festiwalowym werdykcie roku 2016 było więcej niż znamienne.

Teatr solidnie lewoskrętny

O ile w przypadku kina ten obraz jest daleko bardziej wyważony niż debata nad nim, o tyle przechyłu w lewo teatru trudno nie zauważyć. Można to analizować już na podstawie lubianych przeze mnie skądinąd przedstawień warszawskiej Akademii Teatralnej. Z nie lewicowymi reżyserami młodzi adepci sztuki aktorskiej mają szansę spotkać się sporadycznie (choć, dla porządku, ciągle mają). A kierunkiem reżyserskim na AT dowodzi autorka płomiennych ideologicznych manifestów Maja Kleczewska.

Ten początek, swoisty pierwszy próg, to zapowiedź całej reszty. W Warszawie teatry dzielą się na ideologicznie zaangażowane po stronie lewicy (Nowy, TR, Studio i najbardziej Powszechny) oraz takie, które unikają politycznych manifestów (np. Narodowy, Współczesny). Nawet jednak i te mniej określone uprawiają dialog z ludźmi o przede wszystkim progresywnej wrażliwości. Tadeusz Słobodzianek, dyrektor warszawskiego Teatru Dramatycznego, był od lat podgryzany przez teatralną lewicę, bo robi popularny teatr dla ludzi. Z tych powodów ma sympatię takich widzów jak ja. Kiedy jednak oglądam u niego przeniesiony na scenę reportaż „Dzieci księży”, wiem, że na podobne zaangażowanie w poglądy i wartości przeciwne antyklerykalizmowi nie mam za bardzo co liczyć. Ani na jego scenie, ani na innych.

W stolicy, w kilku jeszcze największych miastach mamy przynajmniej minimalną możliwość wyboru. To nie dotyczy na ogół mniejszych ośrodków z pojedynczymi scenami. Tam najczęściej mocno już zbanalizowane eksperymenty formalne idą w zawody z lepszą lub gorszą, często toporną publicystyką w duchu „Krytyki Politycznej”. W tym duchu przerabia się też coraz rzadziej zresztą grywaną klasykę. W toruńskim „Tangu”, podobno autorstwa Mrożka, Edek okazuje się narodowcem w czarnej koszuli. I to jest standard. Wyjątki też się zdarzają, choćby bardzo inteligentne przedstawienia Teatru Modrzejewskiej w Legnicy (kierowanego skądinąd przez członka PO Jacka Głomba). Ale właśnie jako wyjątki.

Minister Gliński jest przedstawiany jako kat polskiego teatru. Z reguły gdy przychodzi do standardowej wyliczanki, przywołuje się dwa przykłady: zmiany na stanowisku dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu i dyrektora Starego Teatru w Krakowie. Opiera się to na wielokrotnym przekłamaniu. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z normalnymi konkursami po wygaśnięciu kadencji. We Wrocławiu nie tylko nikogo nie zwolniono, lecz także poprzedni dyrektor nie kandydował, a był nim poseł na Sejm z ramienia Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski. Konkurs organizowały władze samorządowe, a nie ministerialne, więc formalnie rzecz biorąc Platforma Obywatelska z PSL. W Krakowie z kolei za zbrodnię uznano to, że przed ministerialną komisją nie wygrał dotychczasowy dyrektor Jan Klata, którego dorobek był kontrowersyjny, ale który przezornie zaczął się bronić retoryką stricte polityczną.

Obaj nowi dyrektorzy, Cezary Morawski we Wrocławiu i Marek Mikos w Krakowie, nie okazali się celnymi trafieniami. Jednak grzechem tego ostatniego jest bardziej dostosowanie się do lewicowego, płaczącego po Klacie zespołu niż zaprowadzenie własnego programu czy stylu. Skądinąd tzw. środowisko teatralne dość skutecznie zwalczało obu panów nieformalnym bojkotem ich scen przez znanych reżyserów. W przypadku Mikosa skończył się on wtedy, kiedy ten dogadał się z aktorami. Wojna propagandowa o obie sceny jest częścią większej całości.

W przypadku konfliktów personalnych stwarza się wrażenie, jakoby teatr był własnością zespołów aktorsko-reżyserskich, którym władza publiczna nie może niczego narzucić, choć daje na nie pieniądze. Niepożądane zmiany idą zawsze na konto prawicy. W Bydgoszczy konkurs przegrał w roku 2017 dotychczasowy lewicowy dyrektor Paweł Wodziński – z woli władz miasta nachylonych ku PO i lewicy, a z powodu pogarszającej się frekwencji. Nie przeszkadzało to krajowym gremiom typu Kultury Niepodległej piętnować za przerwanie jego dorobku „PiS-owskiej atmosfery”.

Reguła występowania w obronie „woli zespołu” obowiązuje jednak tylko wtedy, kiedy przegrywa lewica. Cezaremu Morawskiemu wymawiano każdego zwolnionego podwładnego. Paweł Łysak, lewicowy dyrektor warszawskiego Teatru Powszechnego, wymienił w ciągu kilku lat prawie cały zespół dziedziczony po poprzednikach, w tym bardzo znanych aktorów. Nikt z nich nie odważył się poskarżyć. Słabo broniono aktorów teatru Studio, kiedy zwalniał ich dyrektor związany z platformerskimi władzami Warszawy – po usunięciu kierownik artystyczny Agnieszki Glińskiej. Łaska środowiska jest bardzo kapryśna.

Potęga środowiskowej koterii

Ujawnia się jednak zawsze, gdy przychodzi do widowiskowej wojny z rządem. Oto w Instytucie Teatralnym, stworzonym dla promowania kultury teatralnej, dobiegła końca kadencja dyrektor Doroty Buchwald. Środowisko uznało, że samo organizowanie konkursu na zajmowane przez nią stanowisko to gruby nietakt ministra. Trójkę jej konkurentów wyśmiewano i oczerniano. Celował w tym bardzo lewicowy wicedyrektor IT Dariusz Kosiński. Ostatecznie nikt z kandydatów nie uzyskał stanowiska, ale najbardziej znany z konkurentów pani Buchwald, znakomity teatrolog Patryk Kencki, został kilka miesięcy potem zwolniony z funkcji wykładowcy w Akademii Teatralnej. Miał świetne wyniki, był wielbiony przez studentów, młodych aktorów, ale sprzeciwił się woli środowiska.

Końcowym aktem groteski pod nazwą „konkurs w Instytucie Teatralnym” był wygłup dwóch reprezentantów organizacji aktorskich w komisji konkursowej. Paweł Królikowski i Maksymilian Rogacki najpierw głosowali za werdyktem odmawiającym wyboru wszystkim kandydatom, a potem zaprotestowali przeciw niemu w obronie Doroty Buchwald. Kiedy Gliński mianował na tymczasowego dyrektora Elżbietę Wrotnowską-Gmyz, zawodowego teatrologa z niewątpliwymi kwalifikacjami, część jej kolegów po fachu zaczęła wzywać do bojkotu tej instytucji. IT ma do dziś kłopot ze zorganizowaniem naukowej konferencji. Dodajmy, że jest utrzymywany z pieniędzy ministerstwa.

Przykładów środowiskowej dintojry jest więcej. Oto w następstwie konkursu kierownikiem artystycznym Starego Teatru miał zostać początkowo Michał Gieleta, z powodzeniem realizujący przedstawienia w Anglii. Ten lewicowy liberał głosił program większej wierności klasycznym tekstom, w kontrze do maniery Klaty. Jak sam opisywał, stał się przedmiotem takich nacisków ludzi z Gildii Polskich Reżyserów Teatralnych, że w końcu zrezygnował. Ludzie, którzy podpisują kolejne manifesty w obronie wolności artystycznej zagrożonej podobno przez rząd, sami są bezwzględni w tego typu środowiskowych porachunkach. Trudno twierdzić, aby efektem ich działań było większe ożywienie intelektualne. Raczej skostnienie i rutyna.

Gliński za to miał niewiele okazji do odegrania roli „kata teatru”. Już choćby dlatego, że na 121 teatrów publicznych obsadza dyrekcje jedynie w czterech (tzw. narodowych), a w kilku dalszych wpływa na politykę kadrową częściowo, w ramach współprowadzenia. Terroryzowany rzekomo przez PiS świat teatralny pozostał w przeważającej mierze w gestii opozycyjnych polityków i urzędników. Kroplą w morzu były takie gesty jak dwukrotne cofnięcie przez ministra dotacji imprezom, w których udział brała „Klątwa”, antyreligijny spektakl z warszawskiego Powszechnego.

Pod koniec tej kadencji nieliczne środowiska konserwatywne, które się w ogóle teatrem interesują, zaczęły nawoływać do zmiany tego stanu rzeczy. Pojawiły się projekty podporządkowujące co najmniej jedną scenę w województwie nadzorowi ministerstwa. Oznaczałoby to drastyczny wzrost wpływu rządzącej prawicy na teatr. Nie zmieniłoby oblicza środowiska teatralnego, ale zmusiłoby dyrektorów i reżyserów do uwzględniania w jakiejś mierze opinii prawicy, choćby na temat jednostronności repertuarowej wielu scen.

Uważam oblicze polskiego teatru za wybitnie jednostronne. A jednak pozostaję sceptyczny wobec takiego kierunku naprawy. PiS bywa słusznie oskarżany o zawłaszczanie różnych segmentów państwa. Wszelkie korekty w świecie teatru, choćby dokonywane w najlepszej wierze, byłyby przedstawiane w tych kategoriach. Co więcej, w tych niewielu przypadkach, kiedy resort kultury próbował prowadzić własne gry kadrowe, pokazywał, że nie jest w nich biegły. Awantura o „ograniczanie wolności”, która niechybnie by wybuchła, wcale nie musiałaby więc towarzyszyć istotnym zmianom jakości czy większej równowadze.

Czy są inne recepty na choćby pewne osłabienie przewagi lewicowej oligarchii teatralnej? Ja sam mam wątpliwości, czy do niej wzywać i być oskarżonym o dybanie na artystyczną wolność. Może jakąś receptą byłaby postulowana przez niektórych artystów zmiana systemu finansowania, zrównująca publiczne i prywatne inicjatywy teatralne w wyścigu po rządowe granty? Zasadniczej zmiany oblicza teatralnych kadr to jednak nie przyniesie. Prawica zawsze będzie grała tu ze środowiskiem sobie obcym, nieprzyjaznym i podejrzliwym.

Nowe elity kulturalne?

Dlatego rytualne rozważania Piotra Glińskiego nad budową nowych elit kulturalnych traktuję jako spełnianie się w gestach. Opozycja i sfery artystyczne opisują je jako groźne horrendum. Jako coś pozbawionego znaczenia, w momencie gdy minister, chyba słusznie, unika fundamentalnych starć. Równocześnie doceniam to, co zrobił jego resort dla całej kultury, bez ideowych przymiotników. Od wyposażenia filmowców w tzw. zachęty ułatwiające koprodukcję do próby poprawienia systemu podatkowego w interesie wszystkich twórców.

W innych sferach minister kultury miał zresztą jeszcze bardziej ograniczone pola działania. Kierowany miękką ręką Dariusza Jaworskiego (ewoluującego w prawo dawnego dziennikarza „Gazety Wyborczej”) Instytut Książki był pod obstrzałem w każdym momencie, kiedy próbował wysłać na targi dzieło innego pisarza niż ci z listy preferowanej przez „Gazetę Wyborczą”. Za to jego całkiem apolityczne wysiłki w kierunku promowania czytelnictwa były ignorowane pospołu przez nienawidzącą tej ekipy lewicę i obojętną wobec tematyki kulturalnej prawicę.

Na ile odwrócenie się środowisk konserwatywnych plecami do kultury ma wpływ na porażki prawicy w środowiskach artystycznych? To rzecz warta osobnej rozmowy. Na pewno skądinąd nie każda aktywność Glińskiego była fortunna. A jeszcze bardziej brak aktywności.

Nie prowadził ofensywnej polityki zmieniania instytucji, ale zarazem nie spróbował uwodzić poszczególnych twórców, co zawsze jest możliwe i co mogłoby łagodzić przynajmniej niektóre konflikty. Z rad organizowania „obiadów czwartkowych” dla gwiazd nie skorzystał. Był zbyt zajęty politykowaniem w rządzie i kierownictwie PiS, ale też zraniony bardzo wczesnymi gestami, na pograniczu obrazy, tych środowisk wobec niego. Tak jak choćby wtedy, gdy Katarzyna Adamik, córka Agnieszki Holland, odwróciła się do niego tyłem na scenie, kiedy raz jeden jedyny odwiedził festiwal w Gdyni.

Tam, gdzie pozycja ministra dawała mu większe możliwości ingerowania, nie zawsze miał szczęśliwą rękę. Choćby w muzealnictwie. Korzystał ze swego prawa dokonywania zmian personalnych. Jednak nadanie sporowi z Pawłem Machcewiczem, dyrektorem Muzeum Drugiej Wojny Światowej, postaci wojny o pryncypia było zbędne. Ostateczne różnice między różnymi koncepcjami tej placówki okazały się z biegiem lat coraz bardziej kosmetyczne. Obie strony wyolbrzymiały je jednak w ramach ideologicznej wojny.

Tym bardziej niepotrzebne jest organizowanie konkursu na dyrektora Muzeum Polin i późniejsze zwlekanie z mianowaniem Dariusza Stoli. Skoro już się pozwoliło na konkurs, to powinno się też uszanować jego wyniki. Nie dodała ministrowi splendoru błędna decyzja w sprawie mianowania dyrektorem Muzeum Narodowego Jerzego Miziołka. A w każdym razie, kiedy okazała się ona błędem, należało z tego szybko wyciągnąć wnioski.

Gliński zbyt często czuje się w swoim gabinecie na Krakowskim Przedmieściu jak w oblężonej twierdzy. Może zyskuje tym w oczach nieufnego wobec sfer artystycznych Jarosława Kaczyńskiego, ale traci możliwość skutecznej gry z tymi kręgami. Ani jej nie chce, ani nie potrzebuje. Czasem na takich grach zyskałaby jednak narodowa kultura.

Nie zmienia to faktu, że jest ministrem wysokich wydatków na tę kulturę, pomnażania muzealnych zbiorów i masowego wspierania takich sztuk jak choćby kino. To, czy sam minister ogląda wspierane przez siebie filmy, czy nie, nie ma większego znaczenia. Nawet rozwój teatru telewizji zaspokajającego w jakiejś mierze zapotrzebowanie na inscenizacje bardziej tradycyjne, lepiej korespondujące z rozmaitymi kulturalnymi kodami, czego brakuje zwykłym teatrom, to po części następstwo jego wsparcia. I to w narodowej kulturze pozostanie.

Telewizyjne „Wesele” Wyspiańskiego w wersji liberała Wawrzyńca Kostrzewskiego, wystawione po części polemicznie wobec dotychczasowej tradycji, to coś, do czego będziemy musieli kiedyś wrócić. Ten sukces ma akurat wielu ojców i wiele matek. Twierdzenie jednak, że polityka kulturalna partii rządzącej nie ma z nim nic wspólnego, byłoby nadużyciem. Partii obciążonej wieloma grzechami, ale gdzieniegdzie próbującej się jeszcze odwoływać do inteligenckiego etosu. Widzę w tym etosie także rękę Glińskiego, choć używa jej zbyt nieśmiało.

O autorze: Piotr Zaremba Historyk, dziennikarz, publicysta, pisarz, komentator polityczny i krytyk teatralny.

Tekst pochodzi z 31 numeru pisma Rzeczy Wspólne.

Ostatnie Wpisy

Czwarte morze

2024.06.28

Fundacja Republikańska

47. numer Rzeczy Wspólnych

2024.05.27

Fundacja Republikańska

Wieczór wyborczy

2024.05.27

Fundacja Republikańska

WSPIERAM FUNDACJĘ

Dołącz do dyskusji