Nowy-stary model
Zburzenie starego porządku w nauce i systemie szkolnictwa wyższego było stosunkowo łatwe, natomiast nowy – tworzony szybko i przez dość zdezorientowanych akademików – będzie wielkim eksperymentem na żywym organizmie.
Prowadzony od trzech lat proces reformy nauki i systemu szkolnictwa wyższego miał być wyjątkowy, żeby nie powiedzieć – pokazowy. Precedensowo rozpoczęły się już prace nad projektem – otóż Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ogłosiło konkurs na projekt ustawy, w którym udział mogli wziąć wszyscy zainteresowani przedstawiciele uczelni; zwycięzcy (a były to aż trzy zespoły akademickie) mieli współdziałać w tworzeniu ostatecznego projektu za niebagatelne zresztą honorarium. Na stronie internetowej reformy (konstytucjadlanauki.gov.pl) znaleźć można informację, że około 7 tys. osób zostało „zaangażowanych w opracowanie założeń reformy, biorących udział w szerokich konsultacjach” oraz że odbyło się dziewięć edycji Narodowego Kongresu Nauki, podczas których dyskutowano i opracowywano rekomendacje dla reformatorów. Cóż, jako uczestnik jednego z takich kongresów mogę powiedzieć, że prace powoływanych na nich zespołów ekspertów zupełnie nie znalazły odzwierciedlenia w ostatecznym kształcie projektu, ale o tym w dalszej części tekstu.
Proces reformowania miał być zatem inkluzywny, miał gwarantować wysłuchanie głosów środowiska naukowego, w którym podjęte zostaną działania w celu zniwelowania zidentyfikowanych wad i deficytów dotychczasowego systemu funkcjonowania życia akademickiego w Polsce. Twórcy reformy uznali, że takimi wadami są między innymi: zła organizacja i zły ustrój uczelni ograniczające możliwość sprawnego zarządzania, ograniczona autonomia finansowa uczelni. W funkcjonowaniu życia naukowego są to zaś: „system stopni i tytułów hamujący dążenie naukowców do doskonałości naukowej i prowadzenia badań interdyscyplinarnych” oraz „niewystarczający poziom znaczenia wyników badań naukowych prowadzonych w Polsce w światowej nauce”. Właściwie trudno się z tą diagnozą nie zgodzić. Kłopot jednak w tym, że reforma nic w tych dziedzinach nie zmienia albo zmienia niewiele.
Struktura uczelni – autonomia uczelni czy rektorów
Ustawa Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce, zwana przez twórców chętnie ustawą 2.0 albo dumnie Konstytucją dla nauki, napisana jest w taki sposób, że oddaje uczelniom prawo ukształtowania swojego ustroju, co ma być wyrazem ich pełnej autonomii. Wprowadza jedynie jako novum wymóg ustanowienia rad uczelni jako ciała łączącego je ze społecznością, w której funkcjonują, czyniąc to jednak dość anemicznie (rady w istocie mają mocno ograniczone kompetencje, a w ich składzie jedynie mniej niż połowę stanowią osoby niezwiązane z uczelnią). Regulacja ustawowa jest ramowa i elastyczna; co istotne, nie przewiduje już jednak wydziałów ani dziekanów jako organów uczelni, zatem można je powołać, ale nie trzeba, można też dość dowolnie ukształtować kompetencje wszystkich jednostek i organów. To zaiste zmiana rewolucyjna, do tej pory bowiem przez wiele lat nam tłumaczono, że to właśnie wydziały mają być silne i zdolne do samodzielnego działania, osiągać dobre wyniki naukowe w procesie oceny parametrycznej, prowadzić przewody doktorskie i habilitacyjne, kształcić i osiągać dobry wynik finansowy, pozwalający na samodzielność także pod tym względem. Teraz się natomiast okazało, że postępowania o nadanie stopnia prowadzą uczelnie, a nie wydziały, a finansowanie, organizacja życia naukowego i kształcenia oraz ocena tychże dotyczy uczelni i władza w tym zakresie należy do władz centralnych uczelni. Wydziały straciły zatem sens, a dziekani władzę i możliwość zarządzania.
W rezultacie wszystkie polskie uniwersytety, politechniki i akademie zmuszone były stworzyć swój ustrój zupełnie na nowo, w duchu tej zmiany, którą jest drastyczne ograniczenie rangi i funkcji wydziałów. Wywołało to co najmniej dezorientację, a w wielu przypadkach senaty uczelni stały się wiosną (a niektóre staną się jesienią) polem walki o władzę – walki między rektorami a władzami dotychczas cieszących się sporą samodzielnością wydziałów. Na razie widać, że przyniosła tyle ustrojów, ile uczelni, nadto walki o wpływy i zderzenie tendencji centralistycznych z obroną dotychczas z trudem ukształtowanej samodzielności jednostek wydziałowych. Okazało się przy tym, że zburzenie starego porządku było stosunkowo łatwe, natomiast nowy – tworzony szybko i przez dość zdezorientowanych akademików – będzie wielkim eksperymentem na żywym organizmie. Czy nowe struktury władzy centralnej (rektorskiej) okażą się bardziej efektywne i jak w ogóle to zmierzyć – to zupełnie inna sprawa. Czas pokaże, czy ta rewolucja była potrzebna, czy, jak ujął to jeden z akademików (cytowany przez Bogdana Achimescu: „O statucie, ustawie i psie”, „Wiadomości ASP” nr 86, 2019), herbata zrobi się słodsza od samego mieszania.
Rada doskonałości?
W końcu można jednak przyjąć ze stoicyzmem, który przystoi naukowcom, że fundamentalnie nie zmienia się wiele. Dalej uczelnie mają uczyć studentów, a akademicy prowadzić pracę naukową (artystyczną). I zdobywać kolejne szczeble kariery naukowej. Mimo szumnych zapowiedzi zmiany sztywnego systemu awansu (czytaj – zmiany lub zniesienia procedury habilitacyjnej) pozostały w polskim systemie dwa stopnie naukowe, tj. doktorat i habilitacja. Ranga tej ostatniej została nieznacznie zmniejszona poprzez możliwość mianowania profesorów uczelni także spośród osób bez stopnia doktora habilitowanego (art. 116 ust. 2 pkt 2) – co ciekawe, ustawa niezmiernie lakonicznie i mgliście wskazuje warunki i tryb takiego awansu (muszą to być „znaczące osiągnięcia”, a tryb pozostawiony jest do uregulowania wewnętrznego uczelni). Oznacza to, że – o ile zezwoli na to statut – decyzje takie mogą należeć np. do rektora, który w ten sposób może sobie kształtować dowolnie grono pracowników samodzielnych, zaskarbiając ich wdzięczność za niezbyt zasłużone awanse, przy okazji wpływając na rozkład kompetencji należących dotychczas do pracowników samodzielnych, a także na skład senatu (zgodnie z art. 29 ust. 1 profesorowie oraz profesorowie uczelni stanowią co najmniej połowę składu) i kolegium elektorskiego, które go wybiera.
Założeniem ustawy było jednak stworzenie lepszych warunków weryfikowania dorobku naukowego na wszystkich poziomach, wszak podstawowym celem jest poprawa jakości pracy naukowej polskich uczonych. Dlatego dotychczasową Centralną Komisję do spraw Stopni i Tytułów zastąpić ma Rada Doskonałości Naukowej – pod tą szumną nazwą kryje się ciało złożone z uczonych, które ma zapewnić rozwój kadry naukowej „zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej” (art. 232). To gremium, podobnie zresztą jak poprzedniczka, czyli Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów, kształtowane jest przez samych naukowców (obecnie prawo wyborcze uzyskały też osoby z habilitacją, a nie jak w dotychczasowej komisji tylko z tytułem profesora). Skoro jednak jednym z dostrzeżonych poważnych deficytów dotychczasowego systemu był stary „system stopni i tytułów hamujący dążenie naukowców do doskonałości naukowej i prowadzenia badań interdyscyplinarnych” (ze strony: www.konstytucjadlanauki.gov.pl), to należałoby zakładać, że nowe procedury i nowe gremium spowodują przełom i skierują ścieżki polskich uczonych na wyżyny doskonałości. No i oczywiście badań interdyscyplinarnych. Jednak procedury zdobywania stopni naukowych różnią się od dotychczasowych niezbyt wiele – trudno znaleźć tu jakiś element przełomowy, świadczący o zupełnie nowej jakości wymaganych efektów pracy naukowej. Wróciło (przynajmniej w naukach społecznych i humanistycznych) kolokwium habilitacyjne, ale to żaden przełom, raczej powrót do starych zwyczajów i reguł. A obyczaje akademickie w tym zakresie są w polskim systemie nauki złe i stabilne. Trudno uznać, aby pojawienie się trzeciego recenzenta w postępowaniu doktorskim albo rozmowa przed komisją habilitacyjną znacząco poprawiły miarodajność, porównywalność i przejrzystość zdobywania tych szczebli kariery. I jakość prac naukowych – bo w końcu przecież o to chyba chodzi. Na razie efektem reformy w tym zakresie jest z pewnością wzrost liczby postępowań awansowych, bo spanikowani doktoranci i habilitanci, bojący się jak ognia nowych procedur i pomysłów, gremialnie składali wnioski według starych procedur – w Pałacu Kultury i Nauki ustawiała się w końcu kwietnia kolejka chętnych. Zatem doktorów i doktorów habilitowanych przybędzie, kiedy tylko Centralna Komisja zdoła uporać się z niemal 4 tys. postępowań do wszczęcia. Tylko czy to był zamierzony efekt reformy, czy raczej nietrudny do przewidzenia skutek uboczny?
Publikowanie – kryteria porównywalności
Rewolucja zapowiedziana przez Konstytucję dla nauki dla ludzi prowadzących pracę naukową niosła jednak jeszcze ważniejszą obietnicę. Była nią uczciwa i oparta na jasnych kryteriach ocena jakości pracy naukowej. Środowisko akademickie, zwłaszcza w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych, a także w szkołach artystycznych, trapią bowiem niedowład oraz choroba samozadowolenia, związane z brakiem wymiernych kryteriów jakości pracy naukowej. Od dawna funkcjonuje wprowadzony jeszcze na przełomie tysiącleci system punktujący publikacje monograficzne i publikacje w czasopismach. Jest niedoskonały; zwłaszcza w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych od dawna podnoszono, że niedocenione są publikacje monograficzne, bez których żadna nauka z tych dyscyplin nie może funkcjonować – taki jest po prostu styl uprawiania tych nauk i sposób komunikowania ich wyników. No, ale przecież książka książce nierówna – wśród ogromnej liczby wydawanych prac naukowych w formie monografii wiele jest, delikatnie rzecz ujmując, nieporozumień. Nie pomaga tu wymóg recenzji, bo od lat występuje w Polsce jako obyczaj tzw. recenzja grzecznościowa, czyli krótka laurka, powstała najczęściej bez lektury pozornie recenzowanej pracy. Z tą właśnie patologią miała się rozprawić reforma.
Drugi rodzaj publikacji to artykuły w czasopismach – punkty przyznawane są na zasadzie „dziedziczenia prestiżu”, czyli w dobrym czasopiśmie publikacja uznawana jest za dobrą i wysoko punktowana, dlatego ocena jakości zależy od oceny czasopisma. Pojawia się dość wstydliwy problem braku polskich czasopism w międzynarodowych bazach (takich jak choćby uznany przez resort w toku reformy za kluczowy Scopus). Lekarstwem miał się stać program wsparcia polskich czasopism naukowych, uruchomiony w ostatnim roku. W programie tym czasopisma, które złożyły wniosek i spełniły weryfikowane przez ekspertów kryteria (m.in. gwarancję wolnego dostępu), znalazły się na liście finansowego wsparcia poprawy praktyk edytorskich. To, trzeba przyznać, jedna z niewielu zalet reformy i pierwszy od lat konkretny ruch, by polepszyć jakość polskich czasopism naukowych. Środowisko naukowców czekało z zapartym tchem na ogłoszenie nowego wykazu wydawnictw i czasopism naukowych oraz punktowaną ocenę ich jakości. W styczniu 2019 r. ogłoszono wykaz wydawnictw, wykaz czasopism ogłoszony zaś został 31 lipca 2019 r. Cykl publikacyjny w dobrym wydawnictwie oraz czasopiśmie wynosi od pół roku do roku (a nawet dłużej), zatem tak późne przygotowanie wykazów oznacza, że rok 2019 jest czasem przez naukowców i jednostki naukowe w dużej mierze straconym, bo nie dało się przewidzieć, jak lista zostanie ułożona, a punkty przyznane. Najsmutniejsze est to, że wykaz oparty jest na kryteriach uznaniowych i zupełnie niejasnych. Co prawda rozporządzenie ministra (rozporządzenia MNiSW z 7 listopada 2018 r. w sprawie sporządzania wykazów wydawnictw monografii naukowych oraz czasopism naukowych i recenzowanych materiałów z konferencji międzynarodowych) przewiduje, że lista wydawnictw ma obejmować te, które spełniają „etyczne i naukowe standardy wydawnicze”, w tym ustalone procedury recenzji naukowych, ale – jak się okazało – wszystkie (z bardzo nielicznymi wyjątkami) dotychczas działające polskie wydawnictwa związane z ośrodkami naukowymi i znane na rynku otrzymały taką samą punktację, co oznacza, że ich ranga jest jednakowa i wciąż niezbyt znaczna (80 pkt).
Wobec czasopism naukowych decydujący miał być wskaźnik wpływu, czyli – w pewnym uproszczeniu – uśrednione kryterium liczby odwołań do tekstów publikowanych w danym periodyku, ale tylko w odniesieniu do czasopism indeksowanych w bazach międzynarodowych. Polskie czasopisma wciąż nie doczekały się tego wskaźnika, chociaż w tym celu powstał dawno temu system POL-index, mający pozwolić na obliczanie liczby cytowań polskich opracowań naukowych. To swoją drogą ciekawe, dlaczego nie udało się, mimo znacznego nakładu pracy wykonanej przez redaktorów czasopism, a także publicznych pieniędzy, stworzyć miernika cytowalności, który byłby miarodajnym i porównywalnym wskaźnikiem wartości pracy naukowej. Wobec jego braku ocena (i punktacja) polskich czasopism naukowych oparła się na tak ścisłych kryteriach jak: „znaczenie czasopisma naukowego w danej dyscyplinie naukowej w porównaniu do innych czasopism naukowych”, „specyfika praktyk publikacyjnych i wzorców cytowań w danej dyscyplinie naukowej” oraz „pozycja czasopisma naukowego w uznanych bazach czasopism”. Opublikowany wykaz powiela skrupulatne obliczanie wskaźnika wpływu uznanych czasopism międzynarodowych (kompletnie niepotrzebnie zresztą) i przypisuje punktację polskim czasopismom nieujętym w tych bazach na podstawie oceny jakościowej i – powiedzmy to wprost – dowolnej, bo opartej na płynnych kryteriach. W konsekwencji świeżo powstały system oceny publikacji naukowych, zwłaszcza w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych, obciążonych w pewnej mierze grzechem nieuchronnej lokalności, powtarza ewaluację dokonywaną dotychczas. Więcej nawet, jego wady są poważniejsze, niż były; za opublikowaną monografię polski naukowiec otrzyma niemal tyle samo punktów co za artykuł w czasopiśmie obdarzonym oceną 70-punktową, które nie spełnia żadnych kryteriów poza uznaniem jego „znaczenia” i „specyfiki”, choć nie zapewnia otwartego dostępu, nie jest indeksowane w żadnej bazie międzynarodowej, a nawet nie znalazło się w programie wsparcia, który miał być podstawowym punktem odniesienia. Co więcej, istnieją drastyczne różnice w ocenie czasopism należących do różnych dziedzin, choć tych samych dyscyplin naukowych. To oznacza, że niektóre specjalności (np. politologia) zostaną zmarginalizowane, nikt bowiem nie będzie chciał w nich publikować. Jest to zatem w znacznej mierze lista cudów, a od obu wykazów – wydawnictw i czasopism – zależy właściwie byt polskich uczelni, które za lata 2019 i 2020 mają zostać ocenione właśnie przede wszystkim z dorobku publikacyjnego, a zatem zgodnie z regułą oceny punktowej. Ich byt zależy od tego, gdzie ukażą się konkretne publikacje. Szkoda też, że kryteria tej oceny pojawiają się po niemal roku obowiązywania ustawy, a wziąwszy pod uwagę cykl publikacyjny – właściwie w połowie okresu, za który zostaniemy rozliczeni, co oczywiście nie wpływa najlepiej tak na nastroje w środowisku naukowym, jak i, zapewne, na jakość publikowanych prac.
Tragiczne, ale pouczające losy reformy nauki
Te trzy przykłady zreformowanej organizacji, postępowań awansowych i oceny publikacji przypominają trochę w swym przebiegu klasyczną tragedię antyczną: wszyscy w zasadzie mają dobre intencje i chcieli dobrze, a wychodzi bardzo, bardzo źle.
Zamiast „sprawnej i efektywnej organizacji” uczelni mamy próby sił i dezorientację na uczelniach (swoją drogą, trudno zrozumieć, dlaczego ofiarą stali się właśnie dziekani – czy byli naprawdę najsłabszym ogniwem zarządzania na uczelniach?). Niejasne i zbyt często nieuzasadnione merytorycznie nadawanie stopni będzie odbywać się w niemal identycznej procedurze, a dodatkowo awans naukowy ma protezę w postaci mianowania profesorem uczelni za bliżej nieokreślone zasługi. Publikacje oceniane będą na podstawie wykazów, które – przynajmniej w dyscyplinach społecznych i humanistycznych – budzą konsternację i nie mają nic wspólnego z kryteriami bibliometrycznymi. Wygląda na to, że straciliśmy szansę na miarodajne kryteria oceny, a zatem na autonomiczny rozwój oparty na porównywalności efektów pracy naukowej.
Przytoczenie kilku wybranych elementów reformatorskiej regulacji i jej skutków nie jest lamentem naukowca, który chce, żeby wszystko było po staremu i pragnie pozostać w ciepłym błotku własnego niezasłużonego prestiżu. W środowisku naukowym potrzeba reformy jest dostrzegana od dawna i postulowana w wielu gremiach, bo takie hamulce rozwoju jak kompletna uznaniowość, chów wsobny, samozadowolenie części środowiska, idące w parze z brakiem odwagi oraz ciekawości w formułowaniu problemów badawczych, brak standardów w efektach są znane i bolą, także wielu naukowców. Były także komunikowane w oficjalnych dokumentach przygotowanych podczas słynnych Narodowych Kongresów Nauki wraz z propozycjami poprawy tej sytuacji, ale zostały zignorowane w ramach reformy 2.0. Nie ma więc jawnego repozytorium recenzji wydawniczych, nie ma adekwatnej oceny wartości monografii, eksperckiej, ale wiarygodnej i przejrzystej oceny wpływu i jakości artykułów naukowych w języku polskim, systemu oceny cytowalności, a nawet propagowania i wsparcia otwartego dostępu. Nie ma też zapowiadanej promocji badań interdyscyplinarnych – wręcz przeciwnie, system określania dyscyplin i dziedzin przez naukowców i w czasopismach praktycznie bardzo tego rodzaju badania ogranicza.
Dostaliśmy zatem nowy model, który w szczegółach jest niepokojąco stary, powiela wady, a nawet je zwielokrotnia. A przecież autor reformy, minister Jarosław Gowin, deklarujący się jako konserwatysta i republikanin, z pewnością zna ryzyko rewolucji, jaką środowisku naukowemu zapowiedział, co wytknął mu zresztą w krótkim i dosadnym tekście Adam Wielomski (https://konserwatyzm. pl/wielomski-edmund-burke-o-reformie-gowina/). Nie trzeba przy tym wątpić w szczerość intencji reformatorów, ale zastanowić się nad tym, dlaczego ostatecznie ugrzęzła w chaosie i trwodze – bez widoków na spodziewane katharsis. Przytoczyć można w uzupełnieniu tekstu Wielomskiego jeden tylko cytat z Burke’a: „[…] bardzo dogodne założenia i obiecujące początki często prowadzą do zawstydzających i godnych pożałowania wyników. W państwach mamy często do czynienia z niejasnymi i niemal ukrytymi czynnikami, które zrazu wydają się nieistotne, a od których zależeć może pomyślność lub niepomyślność wypadków” (Burke, „Rozważania o rewolucji we Francji”, Kraków 1995, s. 113). Sama obserwacja patologii dotychczasowego systemu nie prowadzi jeszcze do stworzenia nowego modelu. Być może nie był on (i nie jest) wcale potrzebny, może wcale systemu nauki nie trzeba rewolucjonizować, ale wystarczy bacznie się przyglądać i poprawiać elementy dotychczasowego (takie jak wspomniany system bibliometryczny oraz przejrzystość kryteriów oceny czy – wprowadzony w 2019 r. – system wsparcia polskich czasopism naukowych). Taka ewolucyjna metoda drobnych, ale znaczących zmian na podstawie bacznej obserwacji bywa znacznie bardziej skuteczna, zwłaszcza w skomplikowanym i konserwatywnym ze swej natury środowisku akademickim. Zmiany nie da się bowiem wprowadzić poprzez rewolucję i wbrew środowisku akademickiemu. Z tych samych powodów nie da się jej przeprowadzić rękami tych, którzy reformy nie pragną. Chyba że celem było to, co tak celnie ujął Giuseppe di Lampedusa słowami młodego Tancrediego do księcia Saliny: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”.
Anna Młynarska-Sobaczewska – Prawnik, adwokat, Profesor Nadzwyczajny Uniwersytetu Łódzkiego i Instytutu Nauk Prawnych PAN, specjalistka w zakresie prawa konstytucyjnego.