Nigdy nie będziemy tacy, jak chce Zachód
Na naszych oczach Unia Europejska próbuje ujednolicić system wartości we wszystkich krajach Wspólnoty. Nie bierze pod uwagę odmienności doświadczeń, kultury czy celów poszczególnych państw. Niechęć przyjęcia narzucanych norm Bruksela uznaje za zapóźnienie w rozwoju, uznając że społeczeństwa mogą ewoluować tylko w jednym kierunku
Przekonanie, że wszystkie nowoczesne społeczeństwa muszą prędzej czy później upodobnić się do tych, które zamieszkują Europę Zachodnią jest wprost kontynuacją determinizmu historycznego głoszonego przez Georga Hegla i jego kontynuatora – Karola Marksa. Zdaniem Marksa, rozwój ekonomiczny na tyle mocno determinuje zmiany społeczne, że władzę przejmie proletariat i to on będzie nośnikiem wszystkich wartości. Zniknąć miały narody, religie, podziały społeczne.
Choć historia nie okazała się zbyt przychylna dla idei przywódczej roli klasy robotniczej – pracownicy fabryk, zamiast zostać proletariuszami, z sukcesem aspirowali raczej do klasy średniej – sama koncepcja determinizmu pozostała. Wśród elit brukselskich panuje przekonanie, że szczytowym osiągnięciem rozwoju społecznego jest demokracja liberalna. Co ciekawe, nie uważają tak jedynie środowiska lewicowo-liberalne, ale także konserwatywne.
Jedna droga
Chantal Delsol, założycielka Instytutu Badań im. Hannah Arendt oraz szefowa Ośrodka Studiów Europejskich na Uniwersytecie Marne-la-Vallée w artykule „Konserwatywna rewolucja przechodzi przez Europę” z 2016 r. pisała: „Państwa Europy Środkowej są (…) bardziej niż my przywiązane do zasad chrześcijańskich, ponieważ nie zaznały, tak jak my, pięćdziesięciu lat komfortu i indywidualizmu. Innymi słowy, gdy zetknęły się na przełomie wieków z ponowoczesną mentalnością zachodnich Europejczyków, ich reakcją musiało być zdziwienie, a później odrzucenie”.
Następstwem komfortu i indywidualizmu musi być zatem odrzucenie wartości chrześcijańskich oraz marsz w kierunku nowoczesnego społeczeństwa, w którym nie ma patriotyzmu, kultu bohaterów, jest za to aborcja na życzenie i związki jednopłciowe. Myślenie raczej jednowektorowe, ale na tym nie koniec.
W dalszej części artykułu Delsol pisze, że odmienność Europy Środkowej wynika także z pewnego rodzaju niższości kultury, która była zagrożona, gdy państwa naszego regionu były pozbawione państwowości. To dlatego – jej zdaniem – Polska, Czechy, Węgry i Słowacja tak mocno przeciwstawiały się przyjęciu islamskich imigrantów. Miały się obawiać, że ich własna kultura rozpłynie się, kiedy przybędą tu muzułmanie.
„Gdy zwolennicy PiS-u mówią, że nie chcą imigracji, ponieważ nie zaakceptują nigdy, jak Francuzi, żeby kobiety nie miały wstępu do niektórych barów, to należy to zrozumieć dosłownie. Francuzi bowiem też nie akceptują, żeby kobiety nie miały prawa wstępu do niektórych barów, i walczą, jak tylko mogą, z takimi zjawiskami, istniejącymi w niektórych dzielnicach. Ale walczą z myślą, że wcześniej czy później uda im się, ponieważ ich kultura zawsze bierze górę, ze względu właśnie na jej przyrodzoną wartość. A tymczasem członkowie PiS-u uważają, że można dać się zdominować, że zmiany w społeczeństwie mogą sprawić, że kobiety zostaną zamknięte w czterech ścianach. Inaczej mówiąc, to, co odróżnia te dwa punkty widzenia, to świadomość utraty” – pisała Chantal Delsol.
Cóż, od tak znanej badaczki można by oczekiwać nieco wnikliwszej analizy. Nie dopuszcza ona nawet możliwości, że kraje Europy Środkowej po prostu nie chcą popełniać tych samych błędów, jakie mają na swoim koncie kraje Europy Zachodniej. Albo że dokładnie przyglądają się tym państwom i wybierają rozwiązania dobre, a odrzucają złe.
Takie rozumowanie nie mieści jej się w głowie, gdyż uznaje ona, iż Francja, w której żyje, po prostu weszła na wyższy poziom rozwoju społecznego, a kosmopolityzm, globalizm, oderwanie od wartości i tożsamości jest ścieżką prowadzącą do szczęścia, a nie ku zagładzie.
Większy dystans
W przeciwieństwie do elit zachodnioeuropejskich Polacy od zawsze zachowują pewną rezerwę wobec jedynie słusznych rozwiązań, które raz na jakiś czas rozpalają umysły w Niemczech, Francji czy Holandii. Dlatego zawsze obce pozostały w Rzeczpospolitej okrutne totalitaryzmy – komunistyczny i faszystowski, ale również inne szaleństwa.
Z powodu tego właśnie dystansu do rzeczywistości oraz trendów płynących z Zachodu nigdy nie mieliśmy wojen religijnych, masowych prześladowań Żydów czy innowierców. Nawet gdy kontrreformacja do Rzeczpospolitej już dotarła, miała przebieg łagodny. Nie zanotowaliśmy w polskiej wersji nocy świętego Bartłomieja, a w wojnie trzydziestoletniej byliśmy tylko obserwatorem. Nie było także u nas nocy kryształowej, nocy długich noży, wielkiej czystki czy obozów koncentracyjnych.
Gdy w XIV w. Europę nawiedziła zaraza i ludzie umierali masowo, w tej „lepszej” Europie winę zrzucono na Żydów. Barbara Tuchman w „Odległym zwierciadle” opisuje to tak: „We Fryburgu, Augsburgu, Norymberdze, Monachium, Królewcu, Ratyzbonie i innych miastach Żydzi zostali wymordowani tak doszczętnie, że zdawało się, iż jest to rozwiązanie ostateczne. W marcu 1349 roku w Wormacji czterystuosobowa gmina żydowska (…) uciekając się do dawnej tradycji spaliła się sama we wnętrzu własnych domów, woląc to aniżeli śmierć zadaną przez wrogów. Jeszcze większa gmina we Frankfurcie nad Menem wybrała w lipcu to samo wyjście, przy okazji wzniecając pożar sporej części miasta. (…) Członkowie największej w Europie gminy żydowskiej w Moguncji uciekli się w końcu do samoobrony. Posługując się zgromadzoną wcześniej bronią zabili dwieście osób z tłumu. Czyn ten ściągnął na nich wściekły atak mieszczan, będący odwetem za śmierć chrześcijan. Żydzi walczyli do upadłego, a w końcu wycofali się do swoich domów i podpalili je. Mówiono, że 24 sierpnia 1349 roku sześć tysięcy Żydów straciło życie. Z trzech tysięcy Żydów w Erfurcie żaden podobnie nie przeżył. (…) Ostatnie pogromy miały miejsce w Antwerpii i w Brukseli, gdzie w grudniu 1349 roku cała gmina żydowska uległa zagładzie. Gdy epidemia wygasła w Niemczech i w Niderlandach, pozostało zaledwie kilku Żydów”.
Trudno znaleźć relacje dotyczące traktowania Żydów w Polsce podczas tamtej zarazy, zwłaszcza że właściwie nie dotarła na nasze ziemie. Ale warto przytoczyć historię nieco późniejszą, która oddaje stosunek Polaków do tego rodzaju szaleństwa. Gdy w wieku XVI morowe powietrze dotarło do Rzeczpospolitej, „członkowie legacji kardynała Hipolita Aldobrandini, późniejszego papieża Klemensa VIII, nie żywili wątpliwości, kto ponosi odpowiedzialność za trapiące Rzeczpospolitą choroby. To Żydzi »niechlujni i plugawi i przez same nieochędóstwo, ba!, nawet samym tchnieniem mogą stać się przyczyną morowego powietrza i wszelkiej innej zaraźliwej choroby tam, gdzie mieszkają«. Krajowcy inaczej pewnie rzecz tę rozumieli, skoro – ku zgorszeniu członków legacji – Żydzi »wszędzie w Polsce nie noszą żadnego znaku, ani ich można odróżnić od innych obywateli, tylko z twarzy nie obmytej wodą chrztu świętego«. (…) Żydzi nie tylko nie różnią się od chrześcijan strojem, ale paradują z szablami!”– opisywał Paweł Jasienica w „Ostatniej z rodu”.
I może jeszcze jeden fragment. „Pod bezpośrednią presją nuncjusza prymas Mikołaj Dzierzgowski wdrożył proces o zbrodnię rytualną. Polkę, oskarżoną o kradzież hostii, ścięto. W Sochaczewie oraz Płocku spalono trzech Żydów, którzy mieli ową hostię pokłuć szpilkami, a wyciekającą krew zużyć na lekarstwo dla świeżo obrzezanych niemowląt. Zygmunt August (…) dowiedziawszy się o sprawie, przesłał ostry rozkaz przerwania dochodzeń, uwolnienia kilku nadal więzionych Izraelitów oraz ukarania winnych. (…) Rozmawiając później z prymasem miał oświadczyć, że nie jest tak głupi, by uwierzyć, że z pokłutej hostii krew popłynie”.
Warto zauważyć, że działo się to zaledwie kilkadziesiąt lat po tym, jak władcy Hiszpanii wygnali Żydów z tego kraju. W Edykcie z Alhambry królowie Izabela i Ferdynand oskarżyli Izraelitów o „usiłowanie na wszelkie sposoby obalenia ich świętej wiary katolickiej i próby odciągania wiernych chrześcijan od ich wiary”. Nastrój w Europie był więc zgoła inny niż prezentował Zygmunt August.
Argument o zagrożeniu kulturowym, jakie może wywołać napływ islamskich imigrantów jest więc nie tylko chybiony, ale przede wszystkich noszący walory niewiedzy lub podłości. Kultura polska nie tylko była w stanie opierać się rusyfikacji i germanizacji, ale przede wszystkim została zbudowana na różnorodności, wielokulturowości i otwartości. Dlatego triumfy święciła I Rzeczpospolita, a tak wielu przybyszów z innych krajów chętnie uznawało ją za swoją ojczyznę. Także II RP, choć nie wolna od napięć, była krajem, w którym mieszały się tradycje różnych narodów. W efekcie dwudziestolecie eksplodowało wielkimi i wspaniałymi pisarzami, poetami, muzykami, malarzami, architektami czy inżynierami. Jej kres wiązał się właśnie z napaścią państw, które – ni mniej, ni więcej – w różnorodności widziały zagrożenie i tę wielokulturowość niszczyły. Zarówno fizycznie, jak i na poziomie idei oraz kultury.
Polska obawa przed utratą tożsamości – jeśli w ogóle można o tym poważnie mówić – wynika więc raczej z tego, że z dystansem patrzymy na objawy braku refleksji na Zachodzie.
Tolerancja ponad wszystko
W postrzeganiu państw naszego regionu przez elity europejskie najistotniejsze jest poczucie wyższości. Z jednej strony wynika ono z zamożności państw starej Unii, z drugiej – z tradycji kolonialnej, która utwierdziła te narody w przekonaniu o ich wyjątkowości. Jak kiedyś niosły cywilizację „dzikim”, tak teraz transferują ją do krajów zza żelaznej kurtyny.
Choć i w jednym, i w drugim przypadku chodzi po prostu o pieniądze, to zatrzymajmy się na chwilę nad wersją oficjalną. Zdaniem unijnych elit, jedną z fundamentalnych wartości współczesnej Europy jest tolerancja. Jeśli założymy, że historia nie zaczęła się wraz z powstaniem UE, ale jednak znacznie wcześniej, to warto prześledzić, gdzie ta tolerancja jest mocniej zakorzeniona.
Nie ma oczywiście obiektywnych kryteriów, by określić, które kraje są bardziej tolerancyjne, a które mniej. Można podawać statystyki przestępstw na tle rasistowskim (tu Polska wypada znacznie lepiej niż kraje nas krytykujące), aby jednak tego rodzaju obraz był pełny, należałoby porównać liczbę ludności rdzennej do imigrantów, określić bariery kulturowe, możliwości asymilacji itp. Każde tego rodzaju badanie zawsze obarczone będzie jednak dużą dozą błędu.
Bardzo dobrym miernikiem jest stosunek do mniejszości tych, którzy kształtują kulturę. Oni wszak definiują w dużej mierze ducha narodu.
Adam Mickiewicz, przez wielu uważany za największego polskiego poetę, o Żydzie w „Panu Tadeuszu” pisał tak: „Jankiel robił majątek; syt zysków i chwały / Zawiesił dźwięcznostrunne na ścianie cymbały; / Osiadłwszy z dziećmi w karczmie, zatrudniał się szynkiem, / Przy tym w pobliskim mieście był też podrabinkiem, / A zawsze miłym wszędzie gościem i domowym / Doradcą; znał się dobrze na handlu zbożowym, / Na wicinnym: potrzebna jest znajomość taka / Na wsi. – Miał także sławę dobrego Polaka”.
Dla odmiany największy niemiecki poeta Johann Wolfgang von Goethe tymi słowy zareagował, gdy we Frankfurcie nad Menem zalegalizowano małżeństwa mieszane Żydów z gojami: „To skandaliczne prawo podkopie cały sens moralności rodziny, blisko powiązanej z religią. Kiedy wejdzie w życie, jak zapobiec temu, by Żydówka została ochmistrzynią dworu?”.
Gdy więc spojrzymy na doświadczenia Europy w dziedzinie tolerancji, możemy odnieść wrażenie, że to, co Zachód musiał odkrywać przez lata, w Rzeczpospolitej działo się w sposób naturalny. Prymitywny, a jednocześnie bardzo funkcjonalny rasizm w wydaniu niemieckim, francuskim czy holenderskim nigdy w Polsce nie mógł mieć racji bytu. Choćby z powodu konstrukcji samej Rzeczpospolitej, która gwarantowała wolność obywateli (szlachty), a w przybyszach widziała kapitał wzbogacający państwo.
Ważne jest, że pojęcie wolności nie ograniczało się jedynie do sfery prywatnej, czyli nietykalności majątku, ale też publicznej, a więc politycznej. Możemy się dziś spierać, czy w wiekach XVII i XVIII polskie rozwiązania ustrojowe odpowiadały ówczesnym zagrożeniom, ale nie wymażemy ich z naszej świadomości. Zawsze będą stanowić element polskiego kodu kulturowego.
W tej sytuacji adaptowanie przez Rzeczpospolitą nieco szaleńczych rozwiązań, jakie dziś uznawane są w krajach UE za szczytowe osiągnięcie cywilizacji zachodniej, nie ma najmniejszego sensu. Polacy zawsze – miejmy przynajmniej taką nadzieję – zachowają dystans do płynących z zewnątrz ideologii, które mają być jedyną drogą do zbawienia ludzkości.
Jak komunizm
Najbardziej niebezpieczna dla nas, ale też dla samej Unii, jest bezalternatywność forsowanych przez nią rozwiązań. Prof. Ryszard Legutko w książce „Triumf człowieka pospolitego” opisuje podobieństwa między ideologią komunizmu i liberalnej demokracji. I nie chodzi tu jedynie o presję polityczną ośrodków decyzyjnych UE, której wymuszają – podobnie jak kiedyś Związek Sowiecki – przyjęcie jednej ideologii, której strażnikiem stanie się jedno centrum.
Równie istotne jest podobieństwo w sferze wolności. Liberalna demokracja „jest restrykcyjna, (…) skorelowana z postawami egalitarnymi, które zupełnie niesłusznie uważa się za automatycznie generujące zróżnicowanie. Jest odwrotnie: egalitaryzm nie toleruje tendencji arystokratycznych i monarchistycznych, nie tylko w strukturach władzy państwowej, lecz w jakimkolwiek innym obszarze życia zbiorowego, i dąży do ich możliwie rychłej likwidacji. Mimo to liberalna demokracja, która przez swoje mechanizmy egalitarne znacznie ogranicza społeczne zróżnicowanie, tworzy jednocześnie iluzję jego zwiększenia. Człowiek liberalno-demokratyczny tej iluzji ulega: wierząc – zupełnie bezpodstawnie – że jest wewnętrznie bogaty, i odciskając swoje wyobrażenia w świecie go otaczającym, dochodzi do błędnego przekonania, że dzięki niemu świat także staje się bogatszy. Ponieważ sam traci wrażliwość różnorodności, zwiększająca się uniformizacja wymyka się jego uwadze” – napisał prof. Legutko.
Innymi słowy, liberalna demokracja, podobnie jak systemy totalitarne, nie znosi konkurencji w sferze ideologicznej czy transcendentalnej. Wspomniana na początku Chantal Delsol tej zależności nie dostrzega. Odejścia od religii, tożsamości czy patriotyzmu upatruje w dobrobycie, a nie w dyktaturze jednej ideologii, której udało się zmonopolizować życie polityczne współczesnej Unii Europejskiej.
Polacy, poprzez doświadczenie faszyzmu i komunizmu, a wcześniej także tradycję wielokulturowości i otwartości, są na tego rodzaju monopol szczególnie wyczuleni.
Mariusz Staniszewski – absolwent nauk politycznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Kierował działem krajowym „Rzeczpospolitej”, pełnił funkcję sekretarza redakcji „Do Rzeczy” i zastępcy redaktora naczelnego „Wprost”, był redaktorem naczelnym „Rzeczy Wspólnych”. Był wiceprezesem Polskiego Radia. Prezes zarządu Techfilm sp. z o.o.