Miłość frajerów
Miałam sen. Sen o Kościele, w którym jedni drugich brzemiona niosą, oddają ostatni płaszcz, karmią głodnych i poją spragnionych. Piękne to miejsce, pełne tajemnic, dobrych ludzi, którzy działają, a nie gadają. Którzy tak jak pierwsi chrześcijanie, w niewielkich wspólnotach, wspierają się, są jednością.
Obudziłam się, a sen…trwa. Czy raczej rzeczywistość Kościoła, z której nie bardzo zdają sobie sprawę wierni, o której nawet nie wie większość proboszczów, a której mogą się domyślać biskupi. Rzeczywistość, której by zaprzeczali przeciwnicy Kościoła, gdyby zdawali sobie z niej sprawę. Rzeczywistość to cicha a piękna. Rzeczywistość bezmiaru prostego dobra. Rzeczywistość zupełnie niedoceniana, bo nikomu na jej wycenie nie zależy. Przynajmniej na tej ziemskiej, pełnej blichtru i fałszywego wartościowania.
Taki właśnie jest Kościół prawdziwy, chociaż ukryty i trzeba czasem mocno się natrudzić, wejść głębiej, odważyć się pozostawić utarte schematy i nieco medialny sposób myślenia, by go poznać. I oczywiście trzeba mieć szczęście. Wielkie szczęście drzwi otwartych, możliwość przebicia się przez pokorę (czasem nieprzepartą) i pewną skromność, która blokuje przed zbytnim mówieniem o sobie i pokazywaniem siebie. Trzeba mieć też trochę bezczelności, by czasem wkroczyć nieco na siłę, nawet wbrew naturalnej delikatności, która sroży się na wchodzenie w butach w cudze życie, i działalność. Ale warto i takie lęki pokonać, by zobaczyć, zafascynować się, ucieszyć dzieciakami z wielkimi głowami, którymi opiekuje się siostra Elwira. I trzeba pochylić się wraz z dr. Pawłem nad umierającym na raka biednym dziadkiem. I trzeba w końcu wraz z ks. Piotrem, chociażby duchowo, jeździć do pracy na Syberię, a w Polsce wspierać go mentalnie, gdy zmienia pieluchy staruszkom chorym na COVID…
Warto poznać prawdę o ludziach w Kościele. O Kościele po prostu. I zanieść doświadczenie poznania w świat. W świat, który przecież na co dzień albo Kościoła zupełnie nie zna, albo zna z narracji jednostronnych, a nieco przerażających, wybijających z rytmu nadziei, rozdzierających wiarę i powątpiewających w miłość. Gdy tymczasem te trzy, wiara, nadzieja i miłość, mają się dobrze. Aczkolwiek cicho.
Dwie narracje
O Kościele wypada mówić albo ślicznie, zgrabnie, laurkowo, nazbyt słodko, a więc płytko i w sposób mocno okrojony, albo ostro, agresywnie. Innymi słowy – po prostu źle. Pierwsza narracja nakazuje wybielanie, obronę wbrew faktom i radosne gaworzenie, żeby nie powiedzieć dosadniej. Oto Kościół wielką i świętą instytucją jest, więc wara temu, kto się nad jego świętością nie pochyla ani świętym w Kościele nie klaszcze. Druga – na przeciwległym biegunie, chwytając się przerażających konkretów, nadużyć i przestępstw, których dopuszczają się niektórzy hierarchowie – buduje jedynie „słuszną” wizję Kościoła jako miejsca przerażającego, wyniszczającego, złowrogiego. Te dwie narracje, choć na przeciwległych biegunach, wcale się jednak nie neutralizują, nie zerują. Pierwsza, uważana coraz częściej za głupawą i niepełną, nawet przez coraz większą grupę osób wierzących, jest domeną niektórych mediów i środowisk. Czy tworzący ją sami w nią wierzą? Trudno powiedzieć. Druga zaś, mimo że przez swoje ograniczenie i agresję z definicji fałszywa, ma jednak narzędzia i kanały, którymi dociera do coraz szerszego kręgu odbiorców, wychodzi poza krąg ludzi zainteresowanych i posiadających jakąkolwiek wiedzę o Kościele, by wchodzić w środowiska przeróżne i na niewątpliwym kłamstwie budować zbiorową świadomość. I uwaga, nie chodzi tu o zaprzeczanie faktom: tak, bywają ludzie podli w Kościele. Jednak kłamstwem jest rozszerzanie poszczególnych postaw, niewątpliwie brutalnie niszczących, na całą wspólnotę Kościoła.
Jeśli powiedzieć, że Kościół jest jak rodzina, a rodziny po pierwsze się nie wybiera, a po drugie jest zbiorem ludzi niesamowicie różnych, to pewnie wielu stwierdzi z wyższością – porównanie uproszczone. Uproszczone, prawda. Ale zasadne. Kościół jest jak duża, wielopokoleniowa i wielodzietna rodzina, z dziesiątkami bliskich i dalszych kuzynów, na której czele stoją liderzy – jedni z powołania i miłości, drudzy z przypadku i przykrej konieczności. Jedna krew, jeden twórca rodu, nawet i rysy twarzy podobne. A już charaktery i sposób działania? Jakże różne. Większość bardzo zwyczajna. Są i przypadki patologiczne, dysfunkcyjne.
W rodzinie również panuje niepisana zasada, że o cichych, spokojnych kuzynach i kuzynkach niewiele się rozmawia. Nawet się ich niezbyt docenia, no bo przecież o czym tu rozprawiać: pracują, działają, wychowują. Nawet się z nich podśmiewa czasem: harują, a niewiele z tego mają. Frajerzy tacy. Trochę takie szare osiołki, które na grzbiecie niosą wielkie ciężary, a potem w cichości, bez obecności innych, odchodzą. I niewielu o nich pamięta. Tymczasem, gdy jeden czy drugi bogaty i wpływowy kuzyn nachapie się pieniędzy i opływa w luksusy, wściekle się mu zazdrości, niekiedy nienawidzi, ale znany jest wszem wobec. Głośno jest i o kuzynie, który bije żonę, zdradza albo wydziedziczył dzieci. Tak. Kościół jest podobny do rodziny – wielodzietnej i wielopokoleniowej – z tą jednak różnicą, że paskudnego kuzyna zdradzającego żonę nikt o zdrowych zmysłach nie postrzega jako jej jedynego przedstawiciela. Chociaż oczywiście smrodek ciągnący się za konkretnym, po prostu złym człowiekiem i na resztę spada. Ma pewien wpływ, jednak nie dominuje. Snuje się, ale nie przenika, nie zmienia ani nie definiuje całej rodziny.
Tyle rozbudowana nieco metafora. A teraz konkrety. Jest ogromną nieuczciwością w dyskusji o Kościele przerzucać się nieustannie argumentami dwóch wyżej opisanych stron, środowisk. Poruszać się uparcie między narracją czarną a białą. Jest nieuczciwością, bo po prostu nieprawdą, na argument, że w Kościele „dzieje się źle”, a jego upadek jest nieunikniony, obrażać się i metodą pensjonarską odpowiadać: „A nie, bo Kościół jest święty, a nagonka na księży to dzieło szatana”. To urąga inteligencji i po prostu zdrowemu rozsądkowi, bo jest niezgodne z faktami. Jednak by mówić prawdę, trzeba po prostu ją znać. By ją poznać, trzeba mieć możliwości i narzędzia. Owszem, nie każdy je ma od ręki, nie każdy może dotknąć, poznać, zrozumieć przez obecność, doświadczenie, rozmowę. Każdy jednak może mieć chęć, by posłuchać, dotrzeć, a przynajmniej nabrać dystansu i pewnego rodzaju pokory. Pokory, która pozwala na przekraczanie utartych w głowie i sercu schematów. Pokory – cnoty przydatnej w życiu, nauce i postrzeganiu świata. Otwiera na nowe, poszerza horyzonty. Mądrej pokory, której też doświadczają na co dzień s. Elwira, dr Paweł i ks. Piotr, o których za chwilę.
Cisi „kuzyni”
Teoretycznie przecież zdajemy sobie sprawę, że Kościół to nie sama hierarchia. Mimo to, w praktyce rozmów i rozważań, ogromną resztę pomijamy. Niby o niej wiemy. A nie wiemy nic. Lub przyjmujemy, tak po prostu, że istnieje. To jak z tymi szarymi, na pozór nudnymi i cichymi kuzynami, o których wiemy, skąd pochodzą, i których czasem widujemy na rodzinnych zjazdach, ale którzy, poza kurtuazyjnym: „Dzień dobry, co tam u was?”, niewiele nas obchodzą. Otóż warto poświęcić trochę czasu, energii i zainteresowania naszym zwyczajnym, niezauważanym, „kościelnym kuzynom”. Co prawda w ostatnim czasie pojęcie „zwyczajny ksiądz” nabrało nieco opacznego i groteskowego brzmienia, ale zostawmy skojarzenia. I śmiało, warto poznać zwyczajnych w Kościele. Księży, siostry zakonne, dzieła miłosierdzia prowadzone przez katolików świeckich, konkretne miejsca i chociaż kilku zwyczajnych ludzi, takich „frajerów”, którzy nie dorobili się, nie są popularni, piękni ani bogaci.
Jeśli poznamy, ciut chociaż głębiej, jednego, dwóch czy trzech, wówczas będzie to już sensowniejsza reprezentacja. Bo tych dwóch czy dwie to część z dziesiątek, setek, tysięcy, a może i dziesiątek tysięcy. Wielkich, a cichych. Działających bez gadania w sposób pełen dynamizmu, energii, wiary. To potencjał, który tworzy nie tylko przestrzeń dla wierzących, Kościół, lecz także w pewnym stopniu społeczeństwo. Bywa zresztą i tak, że obok siebie, tuż za ulicą, w parafii, w szkole, w ośrodku pomocy kilkaset metrów od naszego domu, mamy takich zwykłych na wyciągnięcie ręki i niemal w zasięgu wzroku. Czasem nawet spojrzymy – wprost lub z ukosa. I co? I nic. Są, bo są. Działają, niech działają. Taka ich, widać, rola i powinność.
Otóż taka ich powinność, oczywiście. Taka ich wola i wybór życiowy. Warto jednak przyjrzeć się pracy, codzienności, wysiłkowi, bo raz – poznamy nowe rejestry i fascynujące przestrzenie, wręcz światy, o których mogliśmy nie mieć pojęcia. Światy bynajmniej nie alternatywne, ale podstawowe i prawdziwe. Dwa – w dobie ogólnego szaleństwa, agresji, pogmatwanych życiorysów i atmosfery przygnębiającej, przy coraz częstszym braku nadziei i poczuciu zagrożenia, bliższy kontakt ze zwyczajnymi może stanowić nie tylko odskocznię, lecz także rodzaj terapii. Może nie tylko uratować naszą wiarę, lecz także przywrócić nadzieję i przynajmniej wskazać drogi do prawdziwej miłości. Dla wierzących każde takie spotkanie może okazać się życiowymi rekolekcjami, odnową cierpiącego i wątpiącego ducha. Dla niewierzących może być radością z obcowania z prostym dobrem, czystym pięknem, które zmienia czasami całe życie.
Nie piszę tych słów lekce je sobie ważąc. Nie piszę, by uprawiać tanią demagogię i kogokolwiek na siłę przekonywać. Piszę w poczuciu pewnego rodzaju odpowiedzialności i przynaglenia do opisania zjawisk i sytuacji z perspektywy osoby, która widziała. Poznała. Doświadczyła. I doświadcza niemal codziennie. To doświadczenie osobiste, głębokie i długotrwałe, które w dużym stopniu kształtowało i kształtuje życie i które formuje, zmienia codzienność i perspektywę na przyszłość. Doświadczenie to działa jak stabilizator czy raczej pionizator duchowy i emocjonalny – gdy wokół burze, trudy, beznadzieja, wiesz, że na posterunku czuwają ci, których burze pandemii, skandali i innych dopustów nie zmogą.
Wiara Elwiry
Elwira ma nieco ponad 40 lat. Zwykła zakonnica. Drobna, subtelnie energiczna, taki typ akuratnej, dobrej uczennicy. Jednocześnie wszak lubianej, która nie zadziera nosa i pomoże z wypracowaniem. Typ wiecznie zabiegany, który działa, aktywnie do przodu, rezygnując z odpoczynku i jedzenia, ale mimo wszystko nie do końca chyba wierzy w siebie. W siebie wierzyć zresztą nie musi. Ważne, że wierzy w dzieciaki, misję, którą jej powierzono, i konkretne działanie, bez którego dziesiątki powierzonych jej osób prędzej czy później zginą marnie. Albo będą marnie wegetować latami, by potem i tak zginąć – w odosobnieniu, zapomnieniu i samotności. Dla nich buduje wielki dom. Nic takiego? Zwykła sprawa? To odwróćmy role i wyobraźmy sobie, że…
Masz koło czterdziestki. Wykształcenie pedagogiczne. Całe życie pracowałaś/pracowałeś z dzieciakami jako wychowawca i nauczyciel. Typowa frajerka. Ale jednocześnie wiesz, że twoje dzieciaki są absolutnie naj. Najbardziej potrzebują wsparcia, najwięcej uwagi, najczęściej chorują, najmniejszy mają potencjał intelektualny, ale najbardziej kochają. I wiesz, że gdy twoje dzieciaki skończą 26 lat i nadal będą bawiły się klockami albo pisały wielkie kulfony z wysiłkiem pisania doktoratu, zostaną zupełnie same. A ty nie możesz pozostawić ich samych, nie możesz też pozwolić, by nieczułe prawo wyrzuciło je z jedynego domu, który znają od zawsze, z ośrodka w Mocarzewie, do nieznanych i zimnych DPS-ów w całym kraju. Więc co robisz? Najpierw po prostu się boisz. Braku pieniędzy, wielkiej budowy, potencjalnych długów, ludzkiej podłości, trudności z szukaniem sponsorów. Potem zostawiasz w kieszeni habitu strach, bo przychodzi refleksja: nie jestem sama, trzeba wierzyć. One, te dzieciaki, też nie są same. Więc rozpoczyna się wielka budowa domu dla Mocarzy – dorosłych niepełnosprawnych intelektualnie, wychowanków ośrodka w Mocarzewie. I dzieją się cuda: powoli, cegła po cegle, złotówka do złotówki, dobre słowo do dobrego słowa, powstaje wielki dom. Kto by tak potrafił? Tylko szczerze…
Wiara Elwiry, ale i wiara tysięcy osób, konkretne działania budują dobro nie do przecenienia. Za kilka lat pierwsi mieszkańcy domu zamieszkają we własnych pokojach i dożyją, kochani i bezpieczni, starości. Wiara Elwiry, ciut może większa niż gorczycy ziarno, buduje wiarę wszystkich, którzy zetknęli się z Mocarzewem – z energicznymi i dzielnymi zakonnicami, wielkimi dzieciakami, które do trzech nie policzą. Ich wiara jest niepoliczalna.
Nadzieja Pawła
Dalekie, wiejskie Podlasie. Drewniane domy, nawet niektóre nie mają kanalizacji, drogi piaszczyste, zimą trudno przejezdne. Piękno wiosek, dzikość lasów działają jak wabik na miastowych, którzy przyjeżdżają i zachwycają się, a potem szybko wracają do swoich wielkomiejskich domów i pieniędzy. Kto by tu chciał na dłużej zostać? Kto by chciał wśród tutejszych pracować i im służyć? Nie kto inny jak lekarz kilku specjalizacji dr Paweł Grabowski. Przyjechał na Podlasie ponad 10 lat temu, by pracować wśród starszych, niedołężnych, umierających, paliatywnie chorych mieszkańców. No, nie frajer? Do jego przyjazdu umierali w samotności, bo kto dojedzie na czas do oddalonych wiele kilometrów wioseczek, przysiółków i kolonii? Kto profesjonalnie zajmie się i przeprowadzi na tamten świat? Miasto hospicja posiada. Na wsi ludzie muszą umierać w bólu i sami.
I trzeba było ogromnej nadziei, by rzucić dawne życie, karierę i miastowe możliwości, by przyjechać na wschód i działać. Hospicjum Proroka Eliasza, inicjatywa na wskroś ewangeliczna, czyste dzieło miłosierdzia (ekumeniczne zresztą, chociaż twórca jest katolikiem), to dowód, że gdy ma się nadzieję, można nie tylko stworzyć hospicjum stacjonarne, lecz także podjąć budowę pierwszego wiejskiego hospicjum. A mimo że trudności ogrom, to nadzieja daje energię, kolejne pokłady energii. Jedna z pacjentek hospicjum, stuletnia pani Nadzieja, również swoją modlitwą wspiera doktora i dobrym słowem, i uśmiechem. Widzieć taką Nadzieję – siwiutką i rozmodloną, to i nadzieja na lepsze jutro.
Miłość Piotra
Młody ksiądz z południa Polski. Zwykły wikary. Pracuje kilka lat na parafii, ludzie go lubią, mówią: „Nasz ksiądz Piotrek”, ufają. Ale ks. Piotr Dydo-Rożniecki czuje, że o coś więcej jeszcze w życiu chodzi. Mimo że już powołany, szuka dalej swojego powołania. Miłość do drugiego człowieka, miłość do Pana Boga gnają go w miejsca zupełnie nieznane, do ludzi skrajnie ubogich. Na Syberię. Frajer, bo mógłby kościelną karierę w kraju robić. Jednak jedzie, jest misjonarzem, oddaje się tej pracy całkowicie. Po kilku latach wraca do Polski na zimowe wakacje. Jest początek 2020 r., wybucha pandemia. Ksiądz Piotr nie może wrócić na Syberię, zostaje w Polsce, pomaga w parafiach. Ale miłość nie śpi. I znów zmusza do działania. Gdy w jednym z ośrodków zamkniętych dla osób chorych i starszych wybucha COVID-19, ks. Piotr idzie do placówki. Jako wolontariusz. Spowiada, karmi, podciera, wyciera łzy. Jest i kocha. Jest pierwszym chyba kapłanem, który „idzie do COVID-u”. Podobnych mu będzie potem więcej i więcej (zakonnic też, i świeckich wolontariuszy). O większości nie mamy pojęcia, bo nie pozwalają o sobie mówić ani pisać. Czynią tę pandemiczną miłość w tajemnicy.
Cegły
Jeśli komuś porównanie Kościoła do rodziny nie przypadło do gustu, to będzie i inne porównanie. Do budynku z cegły. Potrzebnego, dobrego, starego i solidnego budynku, który jednak w niektórych miejscach cegły ma wypaczone, podniszczone, a jeszcze w niektórych miejscach trzeba wymienić drewniane, spróchniałe elementy. Cegła to człowiek. To s. Elwira, dr Grabowski, ks. Piotr. Nie są jedyni. Wokół przecież setki, tysiące, dziesiątki tysięcy innych cegieł, z których powstaje dom. Połączone niewidzialną zaprawą – wiary, nadziei i miłości – trwają.
I można by tu w nieskończoność wymieniać dzieła miłosierdzia, charytatywne, domy samotnych matek, ośrodki dla niepełnosprawnych, hospicja, które tworzą katolicy. Świeccy, księża, zakonnice. Można godzinami opowiadać o tym, co się widziało i poznało: o świetlicach socjoterapeutycznych, dobrych szkołach, sierocińcach, w których zakonnice nocami niańczą porzucone noworodki, mądrych księżach wychowawcach i babciach różańcowych, które dziergają szaliczki i czapeczki dla dzieciaków z bidula. Można mówić po prostu o zwykłych wierzących Kowalskich, którzy kochają żony, są wierni dzieciom, dają nadzieję na lepsze jutro wnukom. Ale niewielu naprawdę chce słuchać. Niewielu głębiej przyjmie i postara się zrozumieć skalę zarówno ilościową, jak i jakościową zjawiska, które nazywa się… Kościół.
Jest jednak coś przedziwnie niepokojącego w tym, że dezawuuje się proste życie prostych, dobrych ludzi Kościoła jednym krótkim: „Afera goni aferę” lub „Rozliczyć pedofilię”. Afera faktycznie goni aferę, a pedofilię rozliczyć należy. Ale jak się to ma do dobrych i ludzi dobrej woli? I gdzie tu proporcje? Gdzie tu w końcu zdrowy rozsądek łamany przez zwykłą uczciwość?
Dlaczego uparcie, nawet i wierzący, na jednej szali stawiają zło, na przeciwległej dobro i mimo oczywistej przewagi tego drugiego uparcie twierdzą, że zło przeważa? Jakby przydając ważności i wagi upadającym, niegodnym, błądzącym, a wręcz lekceważąco, protekcjonalnie traktując ogromną większość, która żyje dobrem i tworzy dobro. A przynajmniej, co istotne, konsekwentnie, acz cicho ku dobru dąży. To duża niesprawiedliwość, ale i intelektualny błąd, by nie znając prawdziwego Kościoła, mówić o nim jednostronnie i jednoznacznie. To dość głupawe, by swąd zła, brzydoty i błędów wyczuwać nawet tam, gdzie dzieją się piękno i dobro. Tak – zło w Kościele istnieje. Tak – dobra jest więcej.
Nieznany Kościół pełen jest wiary, nadziei i miłości. Kościół, jakiego nie znacie, to miejsce czułości, wrażliwości i dobra. Czy jednak naprawdę to Kościół nieznany? Może trzeba go nie tyle odkryć, ile przypomnieć o nim nie tylko publicystom, politykom, sąsiadowi, wściekłej studentce, która wyszła na ulicę, lecz także – uczciwie, szczerze i prawdziwie – przede wszystkim sobie. Nie po to, by triumfować. Nie po to, by się chełpić. Nie po to, by z wyższością stwierdzić: „Dobro samo się broni, jesteśmy lepsi”. Po to jedynie, by w zgodzie z logiką i rozumem dość ufnie jednak patrzeć na ludzi i świat, na całą przyszłość Kościoła.
I na koniec coś à propos frajerów od samego papieża Franciszka: „Niektórym wydaje się, że okazywanie współczucia, pomoc, służba to coś dla frajerów. W gruncie rzeczy to jedyne, co zwycięża, ponieważ jest już skierowane do przyszłości, na dzień Pana, kiedy wszystko przeminie, a tylko miłość pozostanie”.
Miłość frajerów – przyszłość Kościoła.
Agata Puścikowska– dziennikarka, reporterka, publicystka, autorka książek, najnowsza to „Siostry z powstania”
Tekst pochodzi z 35. numeru Rzeczy Wspólnych. Link do sklepu
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.