Technologiczne czebole i paradoks sieci
Pierwsze dekady XXI wieku to okres, w którym jak bańki mydlane pękają optymistyczne sny lat 90. wieku XX. Ostatnio upadł mit Internetu jako przestrzeni niczym nieograniczonej wolności wypowiedzi.
Z tym twierdzeniem zgodzą się chyba osoby o najróżniejszych politycznych przekonaniach, poniekąd do takiej konstatacji doszedł sam szef Twittera Jack Dorsey. Można wręcz mówić o pewnym paradoksie sieci, która – zamiast tworzyć bardziej zróżnicowany krajobraz medialny – doprowadziła do większej niż kiedykolwiek przedtem w historii ludzkości koncentracji kontroli nad obiegiem informacji. O ile mamy już za sobą epokę demokracji prasy drukarskiej, o tyle teraz można już chyba pochylić się nad zjawiskiem oligarchii internetu. Jak w przypadku wielu zjawisk współczesnych, proces ten będzie miał swoich wygranych i przegranych. Sytuacja Polski jest zaś w tej rozgrywce niełatwa, ale i nie beznadziejna.
Sieć versus galaktyka Guntenberga
Podstawowe pytanie, na jakie należy odpowiedzieć, oceniając ostatnie zaangażowanie się potentatów na rynku mediów społecznościowych w politykę, brzmi: czy uważamy główne platformy społecznościowe za jeszcze jeden typ prywatnych mediów, czy też za eksterytorialne platformy wymiany informacji, do których nikogo nie można bez ważkiego powodu pozbawiać dostępu, podobnie jak do międzynarodowych wód, będących globalną przestrzenią wymiany handlowej?
Część liberalnych komentatorów chciałaby oczywiście uciec od fundamentalnych pytań i sprowadzić całą debatę wokół tego, co dzieje się w sieci w przeciągu ostatnich miesięcy do pytania, czy Donald Trump faktycznie podżegał do ataku na Kapitol lub do tego, ile prawdy jest w teoriach spiskowych głoszonych przez sekciarski ruch QAnon. To jednak pytania w gruncie rzeczy poboczne, a radość części lewicy i liberałów z deplatformingu Donalda Trumpa przypomina dziecinne emocjonowanie się moralną słusznością bohatera komiksów w typie Batmana, czyli kogoś, kto działa poza jakimkolwiek prawem stanowionym. Ale przecież jest tym dobrym, bo walczy ze złymi, więc w czym mamy problem?
Otóż mamy i to duży. Nawet politycy, którym nigdy nie było po drodze z prezydentem USA, tacy jak Emmanuel Macron czy Angela Merkel, zareagowali na wyrzucenie Trumpa z sieci nerwowo. Macron powiedział wręcz, że „nie była to odpowiedź demokratyczna” i stwierdził: „Nie chcę żyć w demokracji, w której kluczowe decyzje podejmowane są przez prywatnego gracza”. Merkel nazwała zaś decyzję Twittera, Facebooka i Amazona (który skasował zależne od jego usług hostingowych protrumpowskie medium społecznościowe, czyli Parler) „złamaniem podstawowych praw wolności wypowiedzi”.
Nic dziwnego, że liderzy demokratycznych państw narodowych czują niepokój w zetknięciu z technologiczną oligarchią. Ich władzę zbudowały poniekąd stare media. Benedict Anderson w swojej wybitnej analizie powstawania współczesnych narodów (Wspólnoty wyobrażone) nie bez powodu podkreślał, że nowoczesne nacje powstały częściowo za sprawą wielkonakładowych dzienników, których czytanie było dla świadomości narodowej tym, czym poranna modlitwa dla życia religijnego. To druk budował poczucie wspólnoty języka, obaw, radości i sentymentów. Prasa drukarska była przy tym od początku medium niezwykle demokratycznym. Prosta w obsłudze i tania, dawała wolność wypowiedzi nie tylko wielkim i wpływowym, ale właściwie każdej grupie zdolnej zorganizować odpowiednią liczbę aktywistów do sprawnej produkcji i kolportażu. Renesansowi reformatorzy drukujący Pismo Święte i pamflety religijne posługiwali się dokładnie takimi samymi metodami jak działacze Solidarności, ślęczący w stanie wojennym nad swoimi ręcznymi powielaczami.
Wolność wypowiedzi nigdy nie była przy tym oczywiście wolnością każdego obywatela, tylko wolnością redaktora, a w ostatecznym rozrachunku – wolnością wydawcy. Komu się nie podobało widzimisię naczelnego, ten zakładał własną gazetę, a kogo gnębiła cenzura, ten schodził do podziemia. Internetowe społecznościówki w swojej pierwszej młodości obiecywały tymczasem zupełnie nowe możliwości tym, którym nie po drodze było z dużymi redakcjami. Do czasu.
Obecnie praktykowane przesiewanie treści w mediach społecznościowych – przez wyposażone w sztuczną inteligencję boty, innych użytkowników i wreszcie przez ludzkich weryfikatorów oraz cenzorów – można w pewnym stopniu porównać do pracy tradycyjnych redakcji. „Mamy swoją wizję tego, co dobre, a co złe, więc jeśli się z nami nie zgadzasz, szukaj sobie innego miejsca”. Tyle że jeśli przyjmiemy to założenie, ukaże nam się w całej swojej rozciągłości paradoks współczesnej sieci. Zamiast rozproszenia mediów, doszło bowiem do niemającej precedensu w historii ludzkości ich koncentracji. Oto ok. dwudziestu menadżerów (ocenia się, że lwia część korzystających z mediów społecznościowych używa ok. 22 platform), Amerykanów, przeważnie mężczyzn, przeważnie białych, przeważnie o poglądach zbliżonych do Partii Demokratycznej, kontroluje większość globalnego przepływu informacji. Ich spojrzenie, jak oko Saurona z tolkienowskiej trylogii, może się oczywiście koncentrować tylko na wybranych elementach, ale za to nad tym, na czym się już skoncentruje, ma przemożną władzę. Dziś bowiem nie da się bez głównych mediów społecznościowych zrobić dosłownie niczego w przestrzeni publicznej. Tak oto dojść można do niewesołej konkluzji, że o ile galaktyka Gutenberga stworzona przez pismo drukowane była przestrzenią demokratyzującą, o tyle sieć internetowa jest przestrzenią wybitnie nasze życie oligarchizującą. Globalistycznym liberałom przypominać należy często, że demokracja ponad państwami narodowymi na razie nie występuje. Globalna, światła merytokracja jest natomiast tylko ładniejszą nazwą tego, co w klasycznej myśli politycznej określa się jako oligarchię.
Regulować i karać
Krucha równowaga pomiędzy globalnym obiegiem informacji a lokalną polityką utrzymywała się i tak zaskakująco długo. Dziś jednak nawet zachodni politycy, którzy kulturowy liberalizm wyssali z mlekiem matki zaczynają czuć na plecach zimny powiew medialnego globalizmu made in USA. Jeśli samego Donalda Trumpa można po prostu wyłączyć, to kto będzie następny? Pierwszym instynktem politycznym włodarzy państw i ich związków jest oczywiście, jak to ujął filozof, „nadzorować i karać”, a więc starać się narzucić mediom społecznościowym jakieś regulacje. Unia Europejska zaproponowała swoje kompleksowe rozwiązanie pod nazwą Digital Services Act (DSA) i zwróciła się do USA z ofertą opracowania w oparciu o ten projekt wspólnych transatlantyckich rozwiązań. DSA ma w zamyśle ustandaryzować m.in. procedury, zgodnie z którymi platformy miałyby reagować na umieszczanie w sieci nielegalnych treści i umożliwiać dotkniętym nimi użytkownikom odwoływanie się od decyzji podjętych przez cenzorów.
Na razie nie jest pewne, na ile administracja Bidena wyjdzie naprzeciw europejskim oczekiwaniom, by Bruksela razem z Waszyngtonem dzieliła i rządziła w internecie. Politycznie prezydent Biden nie ma jednak powodu, by zbytnio iść Europejczykom na rękę. Już w kampanii prezydenckiej było widać, że amerykańscy internetowi giganci postawili na Joe Bidena właśnie. Jesienią 2020 r., długo przed deplatformingiem Trumpa, podobny los spotkał szanowaną redakcję tradycyjnej gazety New York Post, która ośmieliła się opublikować doniesienia o niejasnych ukraińskich interesach syna obecnego prezydenta. Twitter i Facebook tłumaczyły wtedy, że powodem było to, że rewelacje pochodziły ze skradzionego laptopa. Oczywiście, nikt nie ścigał z podobną determinacją postów na temat również wykradzionych zeznań podatkowych Donalda Trumpa.
Naturalnie, wpisy samego Trumpa i jego zwolenników zwiększały ruch w sieci, czołowe platformy społecznościowe doszły jednak najwyraźniej do wniosku, że sam ruch to nie wszystko, liczy się też jego jakość i długoterminowa wizja rozwoju przedsięwzięcia. To, na ile kierowały nimi w tych kalkulacjach przesłanki cyniczne („mieć swojego prezydenta”), a na ile idealistyczne („bronić wartości liberalnych, demokracji, wolności” itd.) jest z czysto politycznego punktu widzenia bez znaczenia. Efektem jest to, że w roku 2020 powstał potężny alians pomiędzy amerykańską Partią Demokratyczną a internetowymi gigantami. Jeśli ten sojusz przetrwa, może zamienić się w twór nazwany w Korei Płd. czebolem, a więc w polityczno-biznesowy koncern, który będzie przez długie lata panem życia i śmierci w amerykańskiej polityce. Oczekiwanie więc, że Joe Biden będzie regulować swoje własne medialne zaplecze, by przypodobać się Europejczykom jest w tym kontekście nonsensem.
Drugi powód, dla którego prezydent Biden raczej nie przyjmie europejskiego Digital Services Act z otwartymi ramionami jest natury czysto gospodarczej. Europejczycy, inaczej niż Chińczycy, a nawet Rosjanie, nie mają swoich alternatyw dla amerykańskich społecznościówek, a spełnianie żądań dotyczących nowych regulacji jest kosztowne. Można oczywiście bronić stanowiska UE, przykładem RODO, którego elementy GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple i Microsoft) zdecydował się ostatecznie uwzględnić. Tyle że akurat uregulowanie procesu zbierania danych o użytkownikach było na rękę również amerykańskiemu demokratyczno-medialnemu establishmentowi. W przeciwnym razie byle firemka marketingowa mogłaby dalej bezkarnie (np. stosując rozmaite techniki tzw. data scraping) pozyskiwać terabajty bezcennych informacji i przy ich pomocy psuć interesy zarówno politycznym, jak i biznesowym gigantom. Jedną z takich firemek była wszak Cambridge Analytica, której działaniom przypisuje się sukces kampanii Trumpa w 2015 r. Tymczasem regulacje w typie RODO uszczelniają system sprawiając, że dane otrzymują tylko ci, którzy o nie poproszą i którzy zarazem są na tyle ważni, że użytkownik chcący działać w sieci nie może im odmówić. W ten sposób GAFAM w majestacie prawa ma dane swoich użytkowników tylko i wyłącznie dla siebie, a teraz wnosi je w wianie nowemu amerykańskiemu czebolowi.
Tak więc RODO był w sumie dla technologicznych potentatów opłacalny. Poddawanie się lokalnym sądom czy negocjowanie z kimś decyzji o deplatformingu jest jednak czymś zupełnie innym. Amerykańskie koncerny mogą oczywiście pójść na pewne ustępstwa w samej UE, ale już postulat, by Bruksela narzuciła im ogólne standardy jest utopią. Zresztą, skoro Komisja Europejska nie umie wymusić decyzji korzystnych dla siebie nawet na europejskich koncernach farmaceutycznych w kontekście dostępności szczepionek na COVID-19, to dlaczego miałyby jej słuchać amerykańskie firmy medialne? Jeśli prezydent Biden zacznie więc regulować społecznościówki, to na pewno bardziej przejrzyste reguły blokowania treści nie będą jego priorytetem. Odgrzeje raczej tzw. Honest Ads Act, który na razie utknął w Kongresie, a który miał uniemożliwić zagranicznym podmiotom kupowanie reklam politycznych w amerykańskiej sieci. Warto jednak podkreślić, że Honest Ads Act nie zabrania działań odwrotnych, czyli nie zakazuje obywatelom amerykańskim płacenia za treści wpływające na wyniki wyborów w innych krajach, to z kolei daje rozmaitym instytucjom typu NGO dużą swobodę manewru.
Broń cyfrowego rażenia
Jest jeszcze jeden powód, dla którego obecnej administracji USA nie będzie się opłacać regulowanie korzystania z mediów społecznościowych. Jest nim przewaga, jaką dają one USA w polityce zagranicznej, zwłaszcza w jej miękkim wydaniu, czyli tzw. dyplomacji publicznej. Możliwości są doprawdy nieograniczone, począwszy od deplatformingu radykalnego islamu, poprzez subtelne kreowanie optyki w kwestiach takich, jak pandemia, prawa człowieka czy chińska technologia 5G.
W czasach administracji Trumpa takie sprytne wykorzystanie sieci było paradoksalnie mniej widoczne. Media społecznościowe karmiły się wprawdzie treściami kreowanymi przez samego prezydenta, nie dawały się wszak jemu kierować. Jednak w przypadku administracji Joe Bidena, która z czołowymi przedstawicielami GAFAM i szefostwem Twittera jest na ty, standardy mogą być zupełnie inne. To również musi niepokoić Europejczyków.
Treści pojawiające się w mediach społecznościowych regulują też na własną rękę, niezależnie od regulacji unijnych, państwa członkowskie UE: Niemcy, Francja i inne. Polskie Ministerstwo Sprawiedliwości również przygotowało swój projekt ustawy o wolności słowa w internecie. Ponieważ obecny polski rząd wiele kwestii światopoglądowych widzi inaczej niż amerykańska Partia Demokratyczna, niemieckie SPD czy francuska La République En Marche, jest zrozumiałe, że nasz projekt ma raczej chronić przed cenzurowaniem niż cenzurę wprowadzać. Chodzi o to, aby potężni amerykańscy globaliści pozwolili przemycić trochę treści o charakterze patriotycznym, konserwatywnym czy chrześcijańskim niejako na marginesie swoich radarów.
Skuteczność tych regulacji stoi pod wielkim znakiem zapytania. Jeszcze raz podkreślić należy, że amerykańskie społecznościówki są w Europie uprzywilejowane, bo nie mają właściwie konkurencji, a pozostają potrzebne współczesnym ludziom do życia i pracy jak powietrze. Tworzenie własnych mediów społecznościowych bez odpowiedniego zaplecza jest zaś niełatwe i dotychczas udaje się w miarę dobrze tylko w Chinach, bo w Rosji jedynie połowicznie. Problem Europy polega na tym, że ci którzy mają na Starym Kontynencie kapitał, nie mają pomysłów, a ci którzy mają pomysły, nie mają kapitału. Doskonałym przykładem jest napisany na początku lutego ze złośliwą Schadenfreude artykuł dużego niemieckiego dziennika Die Welt traktujący o nowym polskim medium społecznościowym Albicla. Oczywiście, niemiecka gazeta wyraża źle skrywaną satysfakcję, że „bliski PiS” i „konserwatywny” polski projekt nie odniósł wielkiego sukcesu. Dobrze byłoby jednak pamiętać, że ta krytyka pochodzi z kraju tyleż bogatego, co niebywale wprost internetowo zacofanego. Mowa bowiem o miejscu, gdzie urzędy wciąż w najdrobniejszych sprawach korespondują ze sobą na papierze, a żeby uruchomić w banku konto internetowe, trzeba często najpierw tradycyjną pocztą otrzymać tzw. photoTAN. Spotyka się tam też nadal spore firmy bez stron w internecie; ludzie powszechnie czytają papierowe gazety (równocześnie walcząc zażarcie o środowisko), a dostępność szerokopasmowego internetu czy choćby dobrej sieci komórkowej jest wyraźnie gorsza niż w wielu obszarach postkomunistycznych. O niezależnych niemieckich mediach społecznościowych litościwie zaś nawet nie wspominam.
Polska, ze swoimi utytułowanymi młodymi programistami, firmami takimi jak CD Projekt, niebywałą proliferacją artykułów w Wikipedii, wysokim poziomem usług e-samorządów i e-urzędów oraz powszechnie dostępnym internetem, jest na tle Niemiec cyfrowym tygrysem. Natomiast Estonia to już po prostu gepard biegnący obok ociężałego mamuta, którego jakimś cudem wygrzebano z wiecznej zmarzliny. Zresztą, polscy e-przedsiębiorcy od zawsze wyprzedzali swoje czasy, brakowało im tylko pieniędzy. Wystarczy wspomnieć takie pomysły, jak Gadu-Gadu, Nasza Klasa czy Allegro. Popuśćmy na moment wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że zapominamy przez chwilę o politycznych animozjach, łączymy polską cyfrową pomysłowość z niemieckim kapitałem, a powstałe platformy czynimy maksymalnie otwartymi na wszelkie poglądy i z prawa, i z lewa, reprezentowane przez różnych mieszkańców kontynentu. To mógłby być prawdziwy zalążek europejskiej cyfrowej suwerenności.
Poglądy wyrażone w artykule są jedynie prywatnymi opiniami autora.
Michał Kuź – ekspert ds. stosunków międzynarodowych. Doktor nauk politycznych. Specjalizuje się w teorii polityki, politologii porównawczej i zagadnieniach transatlantyckich.