Dobro wspólne i tożsamość

2020.03.19

Fundacja Republikańska

Państwo podmiotowe dba o bezpieczeństwo obywatela, nie tylko w kwestiach socjalnych, bo w tej materii dużo się akurat dzieje, lecz także w wymiarze militarnym – sądzą w rozmowie Marek Wróbel i Marcin Chludziński.

Marek Wróbel Prezes Fundacji Republikańskiej

Marcin Chludziński  Prezes Fundacji Republikańskiej w latach 2011–2015. Od czerwca 2018 r. prezes zarządu KGHM

„Rzeczy Wspólne”: Ile republikanizmu mieliśmy w życiu publicznym i w naszych umysłach w 2009 roku? Jaka była ta potrzeba, dla której powstała Fundacja?

Marcin: W 2009 roku uznaliśmy, że problem polega na traktowaniu spraw publicznych w sposób partykularny. W rozumieniu doświadczeń nowej Polski po 1989 roku, grup zawodowych, lobby, grup wpływu. Po drugie, mieliśmy deficyt idei. Nie rozumianych w kategoriach górnolotnych, filozoficznych, tylko takich, które wychodzą z myślenia o wspólnocie. Idei przekształconych w myśl państwowotwórczą w różnych obszarach, czyli konkretne możliwe do wdrożenia programy.

Oczywiście w 2009 roku ludzie, którzy myśleli w ten sposób, nie wyobrażali sobie, że ten moment już nadszedł albo za chwilę nadejdzie i będzie można wdrożyć nasze idee w życie. Nie zależało nam też na produkowaniu „półkowników”, to nie był moment, kiedy mogliśmy zacząć reformować państwo. Rok 2009 to czas mniej więcej dwóch lat od niepełnej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości, w którego działania wiele osób tworzących Fundację się angażowało.

Wtedy „zaledwie” uznaliśmy, że trzeba stworzyć przestrzeń, w którą ludzie mogą się zaangażować i gdzie będzie można wykorzystać ich energię. I ta przestrzeń wyklarowała się wokół idei republikańskiej, która była zdefiniowana w oparciu o trzy zasady, które wciąż są aktualne. Pierwsza z nich dotyczy wyższości interesu wspólnego nad partykularnymi interesami grup zawodowych, korporacji, oligarchów. Druga zasada dotyczy podmiotowości Polski, prawa do definiowania swoich interesów i walki o nie w relacjach międzynarodowych. Trzecia kwestia to ochrona życia od poczęcia aż do śmierci. Jeśli ludzie zgodzą się co do tych trzech kwestii, można zacząć współpracować i rozmawiać. Z tych trzech założeń można wysnuć bardziej szczegółowe rozwiązania, które stają się drogowskazami w definiowaniu programu.

Stąd potem takie programy jak stworzony w Fundacji program prorodzinny, który od analizy sytuacji w Europie i na świecie przeszedł do zmian, które można wprowadzić w Polsce, od zmiany progów podatkowych po bezpośredni transfer pieniędzy. Dlatego powstał dość dojrzały dokument, który zdefiniował braki w systemie, które później były uzupełniane i naprawiane, częściowo przez rządy Platformy Obywatelskiej, a później przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. Takich raportów powstało kilka.

Okres rządów PO-PSL nie był czasem zasadniczych reform, bo wtedy robiono to, co pozwalało zachować wskaźniki popularności na wysokim poziomie bez reformowania państwa. Państwo w wielu obszarach psuto. My pracowaliśmy nad takimi rozwiązaniami jak polityka prorodzinna, reforma systemu podatkowego, deregulacje, liczenie wydatków publicznych i wiele innych szczegółowych raportów. Wynikało to z poczucia, że państwem trzeba się zająć na poważnie, tzn. sprawić, by było bardziej sprawne, służyło obywatelowi. Ale musieliśmy czekać do 2015 roku, choć oczywiście i wcześniej pewne sukcesy osiągaliśmy.

„Rzeczy Wspólne”: Takie były właśnie zamysły i plany, a jaki jest efekt po tych 10 latach? Rzeczywistość władzy po 2009 była kolokwialnie określana państwem z dykty. Jak jest teraz, czy nadal jesteśmy z tektury?

Marcin: Państwo z dykty to bardzo dobre publicystyczne sformułowanie, które rzeczywiście odzwierciedlało cały zestaw deficytów, które istniały, nie tylko podczas rządów PO i PSL, ale i wcześniej, po zmianach w 1989 roku. Pytanie, czy podchodzono wtedy tak do budowy państwa, ponieważ elity tak zdefiniowały rzeczywistość i to, co można, a czego nie, samoograniczyły się, czy po prostu nikt nie chciał się tym zająć przez partykularne interesy grup i biznesów, które brały dla siebie co lepsze kawałki Polski, nie myśląc o państwie jako o wspólnocie. Pewnie jedno i drugie.

Teraz jesteśmy po pełnej kadencji rządów PiS i mam taką refleksję, że w wielu obszarach następuje poprawa. Oczywiście chciałoby się więcej zmian, i to jak najszybciej. Ja zawsze mówię, że jeśli przez kilkanaście lat psuto wiele obszarów, to ich naprawa i zmiana potrwają…

Marek: Znacznie dłużej bo tak naprawdę ostatnia próba jakiego takiego upodmiotowienia miała miejsce za rządów Edwarda Gierka. W dodatku była to próba nieudana, która skończyła się w zasadzie bankructwem, a Jaruzelski…

Marcin: …próbował zarządzać kryzysem poprzez pełne podporządkowanie Rosji.

Marek: Ostatni okres prawdziwej podmiotowości to było dwudziestolecie międzywojenne. Najczęściej analizujemy lata III RP, ale warto zauważyć, że komunizm w pewnym wymiarze budował państwo, ale nie dla wspólnoty, nie dla Polaków, tylko dla Układu Warszawskiego, dla RWPG i dla interesów Sowietów.

Marcin: Mamy więc kłopot, skąd brać te dobre wzorce państwowości. Może z dwudziestolecia? Można się kłócić, oceniać sanację, endecję, ale my w Fundacji podchodziliśmy do wątków walki politycznej synkretycznie. Przez jakiś czas wisieli nawet na ścianie obok siebie Piłsudski i Dmowski, a nad nimi godło Polski. Dlatego, że obaj służyli Polsce, mieli duży wkład w budowanie takiej czy innej Polski. Trwanie w „swoich” szańcach to pułapka, w którą cały czas wpada Polska w momentach, kiedy może dokonać dużego skoku rozwojowego. Problem polega na tym, że każdy chce dobrze, ale okopujemy się tak, że wojna o detale przesłania interes wspólny, co hamuje naszą szansę na rozwój. Fenomen międzywojnia polegał na tym, że mimo wojny ideologicznej czasami w rządzie znajdowali się fachowcy od lewej do prawej strony sceny politycznej, ponieważ umieli coś zrobić.

Skąd ludzie po 1918 roku mieli wiedzieć, jak stworzyć nowe państwo? Jakie wzorce zastosować?

W tamtych latach wiele się działo i wybiło się wiele ciekawych postaci. Weźmy takiego Eugeniusza Kwiatkowskiego, który potrafił bez większego wsparcia politycznego tworzyć koalicję, w której byli i ziemianie, i narodowcy i socjaliści. Potrafił ich poprowadzić, by działali na rzecz dobra wspólnego. Krótko mówiąc, był sprawczy. Oczywiście, ex post możemy się kłócić, czy lepiej byłoby kupić broń dla wojska, czy może budować własny przemysł. Ale tak czy inaczej, dzieło COP-u nie tylko jest imponujące, ale i aktualne – bo przecież te zakłady istnieją i pracują nadal! A Kwiatkowski miał posłuch, niezależnie od opcji politycznej – zresztą i w PRL działał i odbudowywał Gdynię.

Tak samo jest dzisiaj. Ktoś może słusznie mówić o zmianach w państwie, ale co z tego wynika? Po prostu trzeba wiedzieć, co zrobić i to robić. Nawet jeśli uda się zrobić 3, czy nawet 1 z tego co trzeba, to i tak jest postęp w stosunku do tego, co zastaliśmy. I właśnie tak chcieliśmy działać i tak chyba działamy, że nie kończymy na rozmowach o problemach, tylko chcemy je rozwiązywać w praktyce dla dobra wspólnego. Po 10 latach od utworzenia Fundacji mogę powiedzieć, że nie mieliśmy aspiracji być ruchem politycznym. Zależało nam, żeby osoby w Fundacji myślały w taki sam sposób o państwie i były gotowe w sprawy państwa się angażować.

Marek: Niemal od początku przyjęliśmy zasadę, że sama definicja problemu nie jest wiele warta, jeśli nie podamy również sposobu jego rozwiązania. W ten sposób myślą ludzie z naszego środowiska. I dziś są obecni w polityce, administracji, spółkach Skarbu Państwa. We wszystkich tych miejscach kierują się zasadą rozwiązywania problemów, choćby na niewielką skalę. Ale zawsze do przodu.

„Rzeczy Wspólne”: Marcinie, często podkreślasz potrzebę podmiotowości. Mija kadencja rządu, któremu towarzyszyło sformułowanie „wstawania z kolan”. Gdzie udało się już wstać lub proces jest na dobrej drodze?

Marcin: Myślę, że zaczęliśmy robić to, czego od dawna nie było widać na arenie międzynarodowej, a na pewno nie przed 2015 rokiem. Zaczęliśmy mówić o swoich interesach. Żeby móc artykułować swoje interesy, musieliśmy je zdefiniować, zarówno w relacji z UE, Rosją, jak i USA. Tu szczególnie w kwestii bezpieczeństwa. A dla gwarancji bezpieczeństwa potrzebny jest wspólny interes i biznes, który wszystko ułatwia.

I to się zaczęło zmieniać, czego przykładem jest choćby stanowisko w kwestii uchodźców. Jest to oczywiście bardziej kosztowne, bo spotyka się z częstym atakiem.

Marek: Nowi gracze, nowe podmioty w grze międzynarodowej nie są dobrze widziani, bo trzeba zrobić miejsce i zacząć się liczyć, szczególnie, jeśli przez dłuższy czas nie prowadziły polityki podmiotowej. Państwo podmiotowe działa w sprawach grubszych i drobniejszych, takich jak ostatnia sytuacja z zajęciem statku Greenpeace’u w Zatoce Gdańskiej. Tak powinno reagować państwo podmiotowe, które nie daje się terroryzować nikomu.

Marcin: Państwo podmiotowe dba o bezpieczeństwo obywatela, nie tylko w kwestiach socjalnych, bo w tej materii dużo się akurat dzieje, ale również w wymiarze militarnym, co jest nawiązaniem do zewnętrznych relacji. W ostatnim czasie Polska przeorganizowała i sformułowała myślenie o bezpieczeństwie. A co może nam w tym pomóc? Na pewno nie armia europejska, bo okazuje się, że to my moglibyśmy mieć największy wkład w jej utrzymanie, więc to inni korzystaliby bardziej z naszego zaangażowania. Jeszcze inny przykład to rozpoczęcie debaty o niemieckich reparacjach, jako argument w naszej polityce regionalnej.

„Rzeczy Wspólne”: Marku, ty z kolei najmocniej podkreślałeś aspekty dobra wspólnego i tożsamości. Jak ta przestrzeń teraz funkcjonuje?

Marek: Na początku III RP mieliśmy cele związane z dobrem wspólnym. Było to oderwanie się od obozu wschodniego i przejście do obozu zachodniego oraz wprowadzenie kapitalizmu – poprzez m.in. akces do NATO i UE. Później natomiast znaleźliśmy się w pustce, gdzie pojęcie dobra wspólnego znalazło się na dalekim planie. Potem dyskusja o dobru wspólnym powróciła, m.in. w reakcji na politykę ciepłej wody i czystych butów Platformy Obywatelskiej, która była oficjalną doktryną partii. Aż przyszła katastrofa smoleńska i wszystko się zmieniło. Trzeba pamiętać, że nasza Fundacja została zarejestrowana pięć miesięcy przed Smoleńskiem. Wtedy doszły do głosu nowe kwestie, które wypłynęły już po żałobie i opadnięciu szoku. Zaczęliśmy się zastanawiać, co robić, bardziej niż co się stało. Wtedy pojawiło się to myślenie wspólnotowe, mające wiele aspektów, o których mówił Marcin, bezpieczeństwa militarnego, politycznego, ekonomicznego, a ostatnio nawet ekologicznego, które po wycieku do Wisły stało się bardzo namacalne dla mieszkańców północnej Polski.

Dziś myślenie wspólnotowe wydaje się dość powszechne. Coraz słabiej trafiają do Polaków argumenty jeszcze niedawno bardzo skuteczne – np. że „rynki” źle ocenią jakąś inicjatywę albo co powie Europa. Można zaryzykować twierdzenie, że nie tylko wśród opcji propolskiej, ale nawet internacjonalistycznej tryumfuje myślenie wspólnotowe. Rzeczywiście mamy tutaj duży postęp i mam nadzieję, że nasze środowisko choć trochę się do tego przyczyniło. Natomiast jeśli chodzi o praktykę, z tym bywa różnie. Jeśli dobro wspólne jest rozumiane, tak jak my mówimy, jako przeciwdziałanie grupom nacisku i lobby, to wiele pracy jeszcze przed nami. Spójrzmy na przygody z reformą wymiaru sprawiedliwości. Po pierwsze kasta się broni, a po drugie wyrastają nowe kasty. Tego rodzaju obszarów jest jeszcze mnóstwo, dlatego myślenie kategoriami wspólnotowymi ma przed sobą długą przyszłość.

„Rzeczy Wspólne”: Czy republikański wkład w życie publiczne jest widoczny?

Marcin: Mamy w Polsce ludzi, którzy zawsze wiedzą najlepiej, co trzeba zrobić, napiszą o tym w gazecie, w Internecie. Wszystko na papierze wygląda znakomicie. Są specjalistami od wielu lat, tylko nigdy nie chcieli się za to zabrać, nie powąchali prochu i nigdy nie zrozumieją, że rzeczywistość wygląda inaczej. Taka jest ich rola – opowiadaczy. Niektórzy nazywają to publicystyką, a niektórzy eksperckością i analizą. Tylko analizę i eksperckość ma cechować to, że wiesz, o czym mówisz, wiesz, o czym piszesz. Myślę, że to właśnie bardzo wyróżnia nasze środowisko.

Marek: Zdarza się to i w naszym środowisku, tylko my staramy się ograniczać takie tendencje.

Marcin: Środowisko przez 10 lat bardzo się zmieniało. Nie uniknęliśmy tego, że ludzie odchodzili i zakładali własne ośrodki intelektualne, własne środowiska. To nawet dobrze, ponieważ okazało się, że nie wszyscy myślą tak samo, że nie wszyscy chcą być sprawczy, tylko skupiają się na definiowaniu deficytów, a nie ich znoszeniu. Naszym założeniem było branie odpowiedzialności za pewne sprawy, angażowanie się w to, o czym piszemy, albo zniesienie deficytu, który definiujemy. Grzmienie z mównicy i mówienie, jak powinno być, nas irytowało i irytuje cały czas. Po drodze było wiele turbulencji, ale myślę, że zawsze udawało nam się utrzymywać ludzi ze sobą. Czasem było ich mniej, czasem więcej. Udawało się zachowywać ciągłość wydawania „Rzeczy Wspólnych”, co jest istotne, bo jakaś grupa je czytała i czyta. Mimo, że nie jest to pismo dla każdego, ale zajmuje ważne miejsce wśród inicjatyw, które robimy.

Mimo tego, że duża część środowiska jest teraz w różnych miejscach, w sensie ich aktywności zawodowych, bierze odpowiedzialność za to, co robiła i co mówiła. To środowisko jest cały czas widoczne na mapie. Ta flaga jest wbita. Nie jest łatwe, żeby utrzymać przez 10 lat swoją markę i mieć ciągłość, ale to świadczy o tym, że wszystko, co robiliśmy i co robimy, ma sens.

Marek: Mogę dodać jeszcze dwie rzeczy do aspektów prestiżowo-PR-owskich. Jeden z nich to wysoka jakość merytoryczna, ale i etyczna naszych ludzi i naszych projektów. Staramy się dbać o to od początku. Efekt jest taki, że nie ma się o co do nas przyczepić – nie ma afer czy wpadek. Gdy człowiek kojarzony z nami, zostawał prezesem czy ministrem, zaczynały się dziennikarskie śledztwa.

I nigdy nic nie znaleźli – bo nie ma czego.

Druga, chyba ważniejsza sprawa: w połowie lat dwutysięcznych pojęcie republikanizmu leżało na ulicy, bezpańskie. Liga Republikańska, która zresztą była zupełnie inną organizacją niż nasza, ale miała ten sam przymiotnik w nazwie, już wtedy nie prowadziła działalności. Więc myśmy ten sztandar podnieśli, otrzepali i zaczęliśmy działać. A początek mieliśmy dynamiczny. W ciągu roku zdołaliśmy zbudować pewną renomę. Odtąd zaczęło pojawiać się wiele inicjatyw, które albo miały w nazwie republikanizm, albo odwoływały się do niego. Oznacza to, że przyczyniliśmy się do tego, żeby republikanizm stał się modny i dobrze widziany.

„Rzeczy Wspólne”: „Rzeczy Wspólne” są nośnikiem idei republikańskiej. Mówiłeś, Marcinie o fluktuacjach wewnętrznych, personalnych. A sama idea, czy też w jakiś sposób ewoluowała? Na początku ruch republikański był kojarzony też z ideami wolnościowymi. Czy słusznie, czy coś się zmieniło w tym obszarze?

Marcin: Często stawia się znak równości pomiędzy republikaninem a libertarianinem, co jest absolutną, wierutną bzdurą. A niektórzy utożsamiali nas ze środowiskiem ekstremalnie wolnorynkowym. Tymczasem dla nas kwestia ustroju gospodarczego jest pochodną celu – tego, że mamy mieć silną wspólnotę niezależną, podmiotową itp. Czy w tym momencie posłużymy się podejściem leseferystycznym, bo będzie lepiej nam służyło, czy posłużymy się myśleniem planowym, długofalową interwencją państwa, inwestycjami państwa, to jest kwestia celu i tego, co trzeba w danej chwili zrobić. Nie jest to walka ideologiczna pomiędzy taką czy inną szkołą ekonomii. Nie można zmieniać i reformować państwa, będąc doktrynalnym ideologiem przyzwyczajonym do jednej szkoły myślenia. Ten brak elastyczności powoduje absolutną nieskuteczność.

Marek: Co zresztą widać po ruchu konserwatywno-liberalnym.

Marcin: Tak, od 30 lat nie miał możliwości wdrożenia swoich idei i prawdopodobnie ich nie będzie miał nigdy. Bo świat jest trochę bardziej skomplikowany.

Marek: Znaczy, ta nasza rzekoma wolnościowość, ma jeszcze dwa aspekty.

Marcin: My jesteśmy wolnościowcami, tylko w innym wymiarze.

Marek: Tak, tylko że wolność jest tutaj raczej skutkiem, a nie celem. Mamy trzy zasady, które dotyczą i opisują dobrostan wspólnoty politycznej Polaków. Skutkiem budowania wspólnoty politycznej są różne wolności.

„Rzeczy Wspólne”: Pozostając w tej przestrzeni, czy bycie republikaninem jest uzależnione od jakiejś konkretnej, partyjnej sympatii, czy jest to kwestia przynależności do jakiegoś konkretnego pokolenia?

Marek: To jest kwestia hołdowania trzem zasadom, które w naszym ujęciu pełnią podwójną funkcję. Po pierwsze „Tory” – czyli bazy wyjściowej do wnioskowania właściwie dowolnej rzeczy. Kiedyś na jednej z imprez udało się np. udowodnić, na gruncie trzech zasad, że ruch prawostronny jest lepszy od lewostronnego, oczywiście półżartem.

A druga funkcja to przymiar, szablon. Przykładamy do kogoś lub czegoś nasze trzy zasady. Jeśli się z nimi zgadza – możemy współpracować, choćby maszerował pod flagą, która na pierwszy rzut oka budzi nieufność. To jasne, że republikanizm w naszym rozumieniu, czyli zbliżony do republikanizmu I RP, nie jest ruchem szalenie postępowym i internacjonalistycznym. Oczywiste, że jest to ruch konserwatywny i raczej prawicowy niż lewicowy. Aczkolwiek nie musi być szalenie paleokonserwatywny. Krótko mówiąc, próbowaliśmy zrobić coś, co na polskiej prawicy zawsze było deficytem – stworzyć pojemniejszą formułę niż malutkie stronnictwa, które za przeciwnika mają każdego, kto różni się choć odrobinę. Na ideowej prawicy 10 lat temu to była prawdziwa innowacja!

Co do spraw pokoleniowych – to moje, 50-latków jest stracone dla polityki, dla życia publicznego. Bo tak nas wychowywano w latach 80. i 90. Zmień pracę, weź kredyt, zarób na forda mondeo, liczy się tyle, ile wyrobisz i zarobisz, polityka to brudna sprawa, zostaw to innym. Moje pokolenie właśnie tak zrobiło. Młodsi patrzą na te sprawy inaczej. Im młodsi, tym bardziej pozbawieni kompleksów, które myśmy mieli. Natomiast moje pokolenie nie zmarnowało jednak energii, tylko spożytkowało ją inaczej. Dorabiając się, robiąc kariery, budowaliśmy zdrową i w dodatku pozostającą w niemałej mierze w polskich rękach gospodarkę. Niektóre kraje naszego regionu nie cieszą się takim luksusem, którego my sami często nie doceniamy.

„Rzeczy Wspólne”: Nie chcę was tutaj absolutnie wpędzać w fałszywą skromność, ale nie ulega wątpliwości, że będąc liderami, i w przeszłości, i aktualnie, ruchu republikańskiego, wiele temu ruchowi daliście, czy też samej Fundacji. Jak się mówi: „dobro pomnożone wraca”, więc takie pytanie osobiste, co do was wróciło, co wam osobiście dał udział w tym przedsięwzięciu?

Marek: Czy można poprosić o czas na zastanowienie?

Marcin: To nie był łatwy projekt, były różne turbulencje, różne historie, mieliśmy lepszy czas, gorszy czas.

Marek: Teraz mówimy o sukcesach, bo mamy rocznicę, ale bywało różnie.

Marcin: Poruszamy się w pewnej rzeczywistości, mówimy tu o ideach, o naprawie państwa itd. Ale żeby ta Fundacja przetrwała, trzeba było zapłacić za biuro, zapłacić za „Rzeczy Wspólne”, dogadać się ze współpracownikami. W czasach kiedy nie korzystaliśmy z żadnych zewnętrznych grantów, po prostu musieliśmy instytucjonalnie mieć możliwość działania, bo gdy nie masz przestrzeni, to nie masz niczego. Były trudniejsze czasy i lepsze czasy. Było tak, że było siedem osób, i było tak, że bywało 70 osób. Siedem osób było w 2014, ale w 2016 już na spotkaniach było 70 albo 80 osób. Oczywiście trochę upraszczam rzeczywistość, ale cieszyliśmy się, w zależności od wiatrów historii, różną atencją i różnym zainteresowaniem.

Marek: I to nie było takie proste, bo złe czasy miały również swoje dobre strony. A dobre czasy mają złe strony.

Marcin: Zawsze jest tak, że pewne kryzysy też wywołują pozytywne skutki. Kryzys nie jest tylko kryzysem, daje szansę na wzmocnienie i pójście dalej. Co mi to wszystko dało? Świadomość, że warto robić takie rzeczy. Trudne. Warto wziąć odpowiedzialność, warto przejść przez najcięższe okresy, bo po nocy przychodzi dzień. Po drodze może się wydawać, że coś ma mniejszy sens albo jest zbyt trudne. Odczuwa się pokusy, żeby to zamknąć i się już tym nie zajmować. Ale musimy patrzeć na wspólnotę, na Polskę, na instytucje, na zmiany w długiej perspektywie. I że nie ma efektów z dnia na dzień. To nie jest tak, że w rewolucyjny sposób jutro wszystko będzie dobrze. A poza tym, myślę, że tak jak sobie powiedzieliśmy – ta marka daje pewien rodzaj prestiżu. Nie wstydzę się, że byłem prezesem Fundacji Republikańskiej. Więcej, lubię to mówić ludziom, a także sobie samemu. Mam powód do dumy i pewnego prestiżu.

Marek: Zbudowanie takiej instytucji, choćby skromnej i obarczonej pewnymi wadami, daje pewien luksus, a mianowicie niemałą niezależność. Gdybyśmy działali każdy na własną rękę i bez doktryny, choćby wyrażonej w tych trzech bardzo prostych zasadach, tej niezależności byśmy nie mieli. Zbudowanie środowiska i marki pozwala na zabranie głosu i daje możliwość nieoglądania się na zdanie innych, oczywiście w jakimś stopniu. Jeśli się jest w realnym świecie, w realnej polityce, czy np. w realnej spółce Skarbu Państwa, to wiadomo, że nikt nie jest całkowicie suwerenny, nie może podejmować decyzji i działać, jakby był sam na świecie. Natomiast marka „R” daje środowiskową podmiotowość.

„Rzeczy Wspólne”: Dziękujemy bardzo za rozmowę.

Artykuł pochodzi z pisma RZECZY WSPÓLNE #31 (3/2019)

Ostatnie Wpisy

Czwarte morze

2024.06.28

Fundacja Republikańska

47. numer Rzeczy Wspólnych

2024.05.27

Fundacja Republikańska

Wieczór wyborczy

2024.05.27

Fundacja Republikańska

WSPIERAM FUNDACJĘ

Dołącz do dyskusji