Radziejewski o Smoleńsku dla „Gazety Polskiej Codziennie”
Tragedia smoleńska, jako polityczny mit i symbol, uwiera dominującą część elity coraz mocniej. Próby zamazania jej w zbiorowej pamięci Polaków nie powiodły się. Demaskowane są kolejne kompromitujące kłamstwa, a to o naciskach na załogę, a to o brzozie, a to o „debeściakach”, którymi rząd wraz ze sprzyjającymi mu mediami i autorytetami usiłowali przykryć swoją współodpowiedzialność i zepchnąć przeciwników do „oszołomskiego” narożnika.
Nic dziwnego, że po drugiej rocznicy katastrofy, która – nietypowo dla drugich rocznic – wzbudziła ogromne zainteresowanie i dyskusje – w jednolitym dotychczas froncie zwolenników smoleńskiej amnezji ujawniły się pęknięcia. Nawet „Gazecie Wyborczej”, nawet Ryszardowi Kaliszowi zdarzało się w ostatnich dniach zadawać niewygodne pytania i krytykować rząd w związku z tragedią. Na przełożenie medialnej wajchy do wyjściowej pozycji zdecydował się (symbolem czego piątkowe wystąpienie w Sejmie) sam premier Donald Tusk, uznając widocznie, że bez wyraźnej interwencji sprawy potoczą się w fatalnym dla niego kierunku.
Czy było to zręczne posunięcie, można jednak wątpić. Smoleńsk stał się już bowiem mitem podzielanym przez zbyt wielu – a rzesza ich stale rośnie – ludzi, aby można było precyzyjnie przewidzieć jego dalsze oddziaływanie, a tym bardziej kontrolować jego rozprzestrzenianie się. Takie mity, gdy już się zrodzą, bywają niepowstrzymane, a próby kwestionowania tylko je wzmacniają (pisali o tym Eliade, Cassier czy Barthes). Opieranie się na badaniach opinii pokazujących, że dziś warto z takim zbiorowym wyobrażeniem walczyć, jutro może się okazać politycznym samobójstwem. Tusk tymczasem, ignorując niewygodne pytania, imputując przeciwnikom „nienawiść” i „zdradę” (sic!) i redukując Smoleńsk do prywatnej żałoby, walczy jakby bronią z poprzedniej epoki – gdy można było jeszcze sądzić, że mit nie powstanie.
Co więcej, coraz oczywistszy upadek rządowej narracji o katastrofie w połączeniu z utraconą oddaniem śledztwa Moskwie możliwością niezbitego wyjaśnienia śmierci załogi TU-154 siłę tego mitu potęguje. Bo im więcej niejasności i komplikacji, im więcej retorycznych wolt i zdemaskowanych kłamstw, tym grunt dla mitu żyźniejszy. A choćby nawet dominująca elita chciała, nie jest już w stanie utrzymać spójnej narracji o tragedii. Uniemożliwiają to ujawnione fakty.
Jedną z podstawowych niespójności jest to, że zaraz po 10 kwietnia 2010 PO z sojusznikami skupiła się na gumkowaniu pamięci o Smoleńsku i redukowaniu jej do Pis-owskiej fanaberiii, partykularnej ćwierć-legendy owiniętego kirem „demona patriotyzmu”. Uwłaszczyła w ten sposób rodzącym się mitem swoich adwersarzy, z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Po dwóch latach stosowania tej strategii, jakakolwiek próba wystąpienia w roli współgospodarza smoleńskiego mitu razić musi sztucznością i hipokryzją.
Nie powiódł się też zamysł depolityzacji Smoleńska. Tusk et consortes usiłowali wykluczyć z debaty wszelkie pytania o polityczny wymiar tragedii. Ale pamiętający zdają się w zdecydowanej większości pojmować (słusznie) znaczenie katastrofy politycznie właśnie. I zdaje się to być nieprzekraczalną dla obu stron barierą.
W ten sposób Tusk znalazł się, jeśli właściwie rozumiem znaczenie tej tragedii jako mitu, między młotem a kowadłem. Zamazać pamięci o Smoleńsku już nie może, zostać jej współgospodarzem – tym bardziej. Tak mści się pierwsze i najważniejsze kłamstwo, spiętrzone z czasem w piramidę, która dziś zdaje się walić pod własnym ciężarem.
Bartłomiej Radziejewski, redaktor naczelny kwartalnika „Rzeczy Wspólne”