Polska nie dysponuje żadnym lobby w Waszyngtonie
W swojej analizie „Romney a sprawa polska” przygotowanej dla Fundacji Republikańskiej przywołał pan słowa doradcy byłego prezydenta Billa Clintona, Dicka Morrisa, który powiedział, że ani on ani prezydent nigdy nie wierzyli, że „istnieje coś takiego jak polski elektorat”. Czy od tej pory sytuacja się zmieniła? Jaką siłę ma polskie lobby w Stanach Zjednoczonych, czy potrafi ono wpływać na politykę zagraniczną tego kraju?
Proszę zwrócić uwagę, że gdy Polska wstępowała do NATO w 1999 r., wraz z naszym krajem, do Sojuszu dołączały Czechy i Węgry. To z kolei sprawiło, że lobbing w tej sprawie okazał się nieco łatwiejszy, gdyż nie byliśmy jedynym państwem ubiegającym się o członkostwo. Na odcinku polonijnym szczególnie wyróżnił się charyzmatyczny prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej śp. Edward Moskal. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli mówimy o etnicznych blokach wyborczych w Stanach Zjednoczonych to polonijny elektorat nie istnieje w tym sensie, że nie ma trwałych tendencji wyborczych zauważalnych wśród Polaków. W przeciwieństwie do amerykańskich Żydów, głosujących tradycyjnie w swojej większości na Demokratów, czy elektoratu latynoskiego albo Afro-Amerykańskiego, Polacy mieszkający w USA nie charakteryzują się jakimś ogólnym przywiązaniem do jednej albo drugiej partii. Stare trendy, gdy katoliccy imigranci w zdecydowanej większości głosowali na Partię Demokratyczną dawno minęły, m.in z powodu politycznej liberalizacji Demokratów i przejęcia programu rewolucji obyczajowej. Charakteryzowanie wyborców polskiego pochodzenia jako bardziej konserwatywnych i religijnych mija się często z rzeczywistością. Zapewne polonusi z Chicago tak, ale ci z Los Angeles, San Francisco czy Nowego Jorku?
Jak budować silny lobbing? Czy chodzi jedynie o pieniądze, czy raczej o brak inicjatywy polskiego rządu?
Jeśli chcemy mówić o skutecznej akcji lobbingowej niezbędny jest zorganizowany elektorat, który będzie w stanie, że tak się wyrażę, „ukarać” polityków, którzy zlekceważą polskie postulaty. Niestety, podejrzewam, że poza stanem Illinois, przeciętny kongresmen czy senator nie widzi potrzeby ubiegania się o poparcie Amerykanów polskiego pochodzenia ze swojego macierzystego stanu. Dochodzimy w ten sposób do smutnej konstatacji, że Polska nie dysponuje na dzień dzisiejszy żadnym lobby w Waszyngtonie, które byłoby w stanie odpowiednio, profesjonalnie i systematycznie podnosić postulaty polskie wobec władz amerykańskich i wypełnić relacje polsko-amerykańskie realną treścią, a nie tylko pustymi obietnicami i powtarzanymi na około frazesami o wolności, demokracji oraz odniesieniami do Kościuszki, Pułaskiego, „Solidarności” i Jana Pawła II. To ładnie pasuje jako otoczka, ale nigdy nie może stanowić „substancji” relacji dwustronnych. Nie jestem ekspertem od PR-u, ale wydaje mi się, że aby zbudować silną organizację lobbingową należy doprowadzić do powstania kompletnie nowego podmiotu, zajmującego się tylko i wyłącznie pro-polską akcją w Kongresie, z dobrze zorganizowanym „outreach program” skierowanym do mediów i wyższych uczelnii. Konieczne jest odpowiednie dobranie kadr oraz posiadanie silnego zaplecza finansowego. To wszystko brzmi nieco fantastycznie, biorąc pod uwagę realny stan rzeczy, ale jeśli niektórym się wydaje, że tylko w oparciu o mocny sojusz z Ameryką Polska może zachować swoją podmiotowość to muszą zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Na czym powinna polegać dwługofalowa polityka Polski wobec USA? Rozumiem, że musi być ona skuteczna bez względu na to, kto zasiada w Białym Domu. Ale Warszawa nie ma i raczej nie łudźmy się, nie będzie przez długi czas miała takiego oddziaływania na Waszyngton jak choćby Izrael.
Jeśli już przyjmiemy, że w polskim interesie leży doprowadzenie do bliskiego i trwałego sojuszu z USA musimy odpowiednio zdefiniować konkretne cele, którym ten sojusz by służył. Czy to będą cele odnoszące się do dziedzin suwerenności zewnętrznej i podmiotowości, wojskowości, gospodarki, czy może do każdej z nich? Polityka długofalowa będzie więc zależna od celów jakie Warszawa sobie wyznaczy.
Barack Obama chciał resetu z Rosją, dążył do wyjścia z Europy. Co polska dyplomacja, oczywiście gdyby takie były jej priorytety, mogłaby w takiej sytuacji zrobić?
W swojej analizie zwróciłem uwagę na to, jak wycofanie się Obamy z planów instalacji tarczy anty-rakietowej zostało odebrane w Polsce. Z wielu stron słychać było głosy oburzenia i zdziwienia. Jednak należy postawić pytanie: gdzie byli owi oburzeni politycy i komentatorzy w 2008 r.? Barack Obama podczas kampanii prezydenckiej dawał wyraźnie do zrozumienia, że odnosi się sceptycznie do ówczesnej koncepcji budowy elementów systemu ABM w Europie Środkowo-Wschodniej. Możliwość przewidywania jest oczywiście zawsze ograniczona, ale wygląda na to, że wielu wówczas zapomniało, iż w wyborach w 2008 r. brał udział nie tylko John McCain. Nawet gdyby Polska skutecznie i rozsądnie dążyła do podniesienia statusu relacji dwustronnych z Waszyngtonem, w kwestii „resetu” niewiele byśmy osiągnęli. Dla Waszyngtonu zawsze będą partnerzy ważni i ważniejsi, w zależności od strategicznych priorytetów w danym momencie. I nie należy się na ten stan rzeczy obrażać, takie są realia międzynarodowej polityki. Wieczne są tylko interesy, a nie sojusznicy. Logika „resetu” wynika m.in z tego, iż oba państwa są zainteresowane stabilizacją w Afganistanie i monitorowaniem irańskiego programu nuklearnego. Krytykowanie prezydenta Stanów Zjednoczonych gdy ten w sposób pragmatyczny zabezpiecza amerykańskie interesy jest niepoważne.
Jak Romney jest odbierany w Europie? W szczególności we Francji i w Niemczech, widzących w USA już raczej rywala, niż „starszego brata”, którym kraj ten był dla Europy Zachodniej do niedawna.
Podejrzewam, że dla przeciętnego Niemca lub Francuza, obserwującego amerykański sezon wyborczy, Mitt Romney jawi się jako kolejny George W. Bush, jako oponent liberalnego internacjonalizmu i kosmopolityzmu Obamy. Jego groźby pod adresem Iranu, mocna postawa pro-izraelska, częsta krytyka socjalistycznych gospodarek UE i ciągłe podnoszenie sztandaru „amerykańskiej wyjątkowości”, sprawiają, że Romney jest postrzegany jako arogant i pyszałek. W wymiarze geopolitycznym możemy być pewni, że ani Berlin ani Paryż nie zareagują pozytywnie na próby „demokratyzacji” i pouczania Rosjan o konieczności poszanowania praw człowieka i liberalnych standardów. Przełoży się to zapewne na stosunki wewnątrz NATO i na relacje USA-UE.
Rozmawiał Petar Petrović (Polskie Radio)
Wywiad ukazał się na łamach portalu Fronda.pl